czwartek, 25 grudnia 2008

#81 Wicker Park reż. Paul McGuigan scen.

Właśnie w ramach świątecznego oglądania z rodzicami skończyłem oglądać "Wicker Park", taki troszkę dziwny film o miłości. Opowiada o Mathew, który zakochał się z wzajemnością w pięknej Lisie. Wszystko między nimi układało się wspaniale aż do momentu gdy oboje dostali nowe prace w całkiem innych miejscach na świecie. Mieli się spotkać, o tym porozmawiać i potem wspólnie zamieszkać. Lecz Ona zniknęła bez słowa łamiąc serce naszemu bohaterowi. Cierpiał tak przez dwa lata aż znowu trafił na jej ślad...


Tak to mniej więcej wygląda ale nie o tym chciałem napisać. Fabuła filmu jest tak poprowadzona, że główni bohaterowie cały czas się mijają. Jeden ma oddzwonić do drugiego. Jak już ktoś zadzwoni, ale niestety do przyjaciela od Mathew, to zamiast zostawić swój numer telefonu to każe przekazać że spotkają się tam gdzie zawsze. Co mnie denerwowało w tym filmie to to, że nasi bohaterowie kochali się bez pamięci, a przez dwa lata nie potrafili się nawet zdzwonić! Powiedźcie mi, kto z was, gdy znikłaby jego ukochana osoba nie próbowałby przynajmniej się z nią zdzwonić? Ja osobiście to dzwoniłbym ze sto razy dziennie dopóki nie złapałbym jakiegokolwiek kontaktu. Zrobiłbym absolutnie wszystko, aby się dowiedzieć co się stało, a oni nie mogli się nawet zdzwonić? No to przecież jest jakaś pomyłka.

Pomijają ten jeden fakt to film ogląda się całkiem przyjemnie. Ciekawi bohaterowie, fabuła się intrygująco rozwija i pod koniec okazuje się, że nie wszystko wygląda tak samo jak na początku. Nawet daje do myślenia, bo ciekawie jest pokazana miłość i co jesteśmy dla niej zdolni zrobić. Z jednej strony to romantyczna historia, z drugiej może nawet ciekawie skonstruowany thriller. Taki film na randkę. Dla dziewczyny trochę romantyzmu, a jej facet nawet za bardzo się nie nacierpi podczas projekcji.

piątek, 19 grudnia 2008

#80 Kultura Gniewu


Właśnie przeczytałem "Wartości Rodzinne" i muszę przyznać że troszkę się zawiodłem. Cała historia opowiada o rodzinie takiej standardowej: tata nie widzący żadnych problemów żyjący w swoim świecie, matka alkoholiczka z nudów, córka emo i syn ABS (absolutny brak szyi). Do tego jeszcze "ciocia" z Ukrainy, która jest za pół ceny gosposią, a w wolnym czasie próbuje ukraść tajne dokumenty ojca. Jest jeszcze jeden członek familii - Pan J. co potrafi zamienić wodę w wino. Cały komiks opowiada ich perypetie z życia codziennego, z czego mi najbardziej przypadła do gustu retrospektywa z okresu dorastania ojca. Jest naprawdę świetna, zabawna i to w taki sposób jak lubię.


Jestem fanem Śledzia już od czasów Produktów i Osiedla Swobody, które jak dla mnie są opus magnum autora. W nowej serii brakuje jakiegoś naprawdę świetnego humoru, a jest tylko taki co pozwala na uśmiech, zamiast śmiechu do łez. Bohaterowie są w sumie naprawdę ok ale brakuje im tego czegoś co pozwoliłoby, przynajmniej mi, ich naprawdę polubić. Jakoś tak mam wrażenie, że autora stać na więcej, chodź po drugi numer i tak chętnie sięgnę.

Co mi się naprawdę podoba to otoczka wokół komiksu. Utworzenie bloga, który w zamyśle ma być miejscem publikowania małych szortów i innego stafu. Zabawa z czytelnikami w postaci wyślij maila do autora a dostaniesz z powrotem małego szorta. To jest naprawdę świetny pomysł i jakaś taka nowość na naszym rynku. Mam nadzieję że stanie się to standardem.

Co do samego wydania to jak zwykle w przypadku Kultury Gniewu należą się same pochwały. Wydali ten 32 stronicowy zeszycik prawie jak album. Jakaś taka utwardzana okładka, papier jakiś grubszy. Wszystko na medal i czyta się to bardzo pięknie. Tylko ja jestem maruda i ja wolałbym to "jako zrulowany zeszyt w tylnej kieszeni dżinsów" (cytując odpowiedź samego Śledzia z jakiegoś wywiadu chyba na pytanie czym jest komiks dla niego? jednak mogę się mylić bo nie wiem skąd to pamiętam aby sprawdzić) za 6 zł co wychodzi przynajmniej co dwa miesiące. W tym miejscu przyłączę się do apelu z Motywu drogi chodź wątpię, aby autor komiksu tu kiedykolwiek zaglądnął, Śledziu wydawaj tą serię przynajmniej co dwa miesiące tak żebyśmy nie zdążyli zapomnieć co było w poprzednim numerze. Bo niestety tak zawsze było z wszystkimi Twoimi seriami.

Ogólnie zawiodłem się, ale chyba tylko temu że spodziewałem się nie wiadomo czego. Komiks jest naprawdę ok i polecam, jednak szkoda że tylko ok.

Taka troszkę autobiograficzna, a troszkę obyczajowa historia o tym jak to autor komiksu podczas wizyty w swoim domu rodzinnym. Odbywamy z nim spacer po Ohio podczas którego następują retrospekcje jego dzieciństwa. Muszę przyznać, że podoba mi się ten zabieg. Dla podkreślenia tej różnicy czasowej autor zastosował dodatkowo całkowicie odmienne style rysunku, których w komiksie jest łącznie pięć z czego najbardziej podoba mi się ta podczas teraźniejszości. Taka czysta, aż pedantyczna. Z kolei kreska przy wspomnieniach wypadku strasznie mi przypomina prace Charles Burns. Pewnie mi się wydaje ale tak mam.


Tak szczerze to nie wiem co powiedzieć o tym komiksie. Jest naprawdę fajny, miło się go czyta, fabuła prosta, acz ciekawa. Chodź akurat w tym komiksie ważniejsza jest chyba strona wizualna, która świadczy o bardzo wielkiej wszechstronności twórcy. Z tyłu na okładce piszą, że to prawie arcydzieło i takie tam ale ja jakoś tego nie widzę. Dla mnie to miłe czytadło i tyle. Fajne to i tyle, ale nic poza tym. Jakoś tak umknął mi ten geniusz.

#79 pomysł na siebie, albo jego brak?

Kilka godzin temu zrezygnowałem z pracy. Z mojej pierwszej poważnej pracy i zrobiłem to na własne życzenie. Nie wiedzieć czemu jakoś mi smutno z tego powodu. Jako młody człowiek szukający swojego miejsca w życiu mam wiele i totalnie różnych pomysłów na siebie. Jednym z nich jest powrót na kilka miesięcy do rodzinnego miasta, aby popracować w jednym miejscu i zdobyć fajny zawód oraz papier na niego. Powiedziałem to Monice i ona najpierw nie chciała o tym totalnie rozmawiać, bo na samą myśl robi się jej smutno. Jednak z drugiej strony przyznała że to całkiem dobry pomysł. Jednak to co powiedziała mi kilka dni temu zbiło mnie z nóg. Mianowicie oznajmiła mi, że powiedziała już swoim rodzicom, o możliwości na jakiś czas wyprowadzić się ze mną i szuka już nawet wstępnie pracy w okolicach mojego rodzinnego miasta. Jak tu można mieć potem jakiekolwiek wątpliwości odnośnie jej uczuć do mnie? Jestem najszczęśliwszym facetem na świecie i jednego jestem pewien. Nie mogłem trafić na lepszą kobietę w moim życiu. Jest odpowiednią osobą, którą poznałem w odpowiednim czasie. Z drugiej strony to też jedna z normalniejszych reakcji na takie decyzje życiowe. Jednak cudowne jest to, że Ona podejmuje takie decyzje sama. Ja sam miałem w planach wracać na weekendy do Krakowa, bo przyznaję sam, że nie podoba mi się perspektywa rozłąki z nią na jakiś długi czas. Fascynuje mnie jak to jest, że na początku całkowicie obce sobie osoby, po pewnym czasie stają się sobie tak bliskie? Jak to jest, że dwie osoby zaczynają w pewnym momencie tak poważnie myśleć o sobie nawzajem? Aktualnie mój pomysł z powrotem do rodzinnego miasta próbujemy zrealizować w Krakowie i jak zwykle nieoceniona okazuje się pomoc Moniki, dziękuje.

wtorek, 16 grudnia 2008

#78 Elitarni reż. Jose Padilha scen. Jose Padilha, Bráulio Mantovani i Rodrigo Pimentel

Właśnie po jakiś dwóch albo trzech miesiącach trzymania tego w domu zdecydowałem się dziś zobaczyć "Tropa de Elite" bo taki jest oryginalny tytuł filmu i chociaż nie chcę to muszę przyznać, że mocno kojarzy mi się z ""Miasto Boga".


Film opowiada historię elitarnych oddziałów BOPE (dla zainteresowanych więcej np tutaj), którym w 1997 roku powierzono misję oczyszczenia części Faveli z powodu przyjazdu Jana Pawła II i jego zakwaterowania w tej części Rio. Głównym bohaterem jest kapitan Nascimento, któremu postanawia wyszkolić sobie następcę i opuścić szeregi BOPE. Dzięki temu poznajemy metody szkoleniowe oddziału, widzimy go w akcji i jak po takich wypadach zachowują się policjanci już w domu. Film jest raczej mocny i brutalny, trup ściele się gęsto, oglądamy "przesłuchania" podejrzanych i ostry trening podczas, którego z rekrutami robi się naprawdę wiele, więc nie polecam tego obrazu co wrażliwszym osobą.

Jak pisałem na wstępie film mocno przypomina mi "Miasto Boga". Tak samo długo zbierałem się do obejrzenia, w obu przypadkach słyszałem że są to mocne i ostre filmy i nie ma co ukrywać tak jest. Oba filmy są bardzo podobnie zrobione i świetnie się je ogląda. "Elitarni" to kawał dobrego kina akcji, ale również ze świetnymi postaciami, ciekawą fabułą i dający do myślenia. Gorąco polecam, bo jak dla mnie to ścisła czołówka filmów tego roku (chodź film jest z 2007 roku ale do nas dotarł dopiero teraz).

sobota, 13 grudnia 2008

#77 ble ble ble

Dziś oddałem indeks! Mocno po wszelkich terminach, ale w końcu. Wszystko zaczęło się od mojego wczorajszego spotkania z promotorem, ponieważ przyniosłem mu moje dwa pierwsze rozdziały magisterki. Spojrzał na nie, powiedział że przeczyta i zaprasza po świętach na konsultacje. Przy okazji dał mi ostatni wpis i pożegnaliśmy się. Ja, nie spodziewający się niczego, udałem się do dziekanatu oddać indeks i zastała mnie niespodzianka. Mianowicie pani w dziekanacie uprzejmie powiadomiła mnie że powinienem otrzymać już poczta pismo o skreśleniu mnie z listy studentów. Z racji tego, przy pomocy tej samej pani, od razu napisałem pismo do dziekana z prośbą o wstrzymanie tej decyzji, drugie pismo o przedłożenie terminu składania indeksu i kolejne o przedłożenie terminu składania pracy magisterskiej, bo termin kończy mi się z końcem grudnia. W między czasie szybka wycieczka do kasy i opłacenie wymaganej opłaty i ponowne spotkanie z promotorem w celu zmienienia daty wpisy z grudnia na wrzesień. Z kompletem pism udałem się znowu do dziekanatu i tam powiadomili mnie że aby moc złożyć pismo dotyczące przedłożenia terminu składania mgr, muszę otrzymać najpierw poparcie na piśmie od promotora. Wiec trzecia wizyta u mojego wybawcy i prośba o pisemko. Ku mojemu zdziwieniu Pan napisał co trzeba i dowiedziałem się z tego że napisałem już 60% pracy. Bardzo mnie to zdziwiło, ale co tam. Udało się w końcu oddać wszystko. Jednak aby moc zdać indeks w dziekanacie, musiałem jeszcze się udać do Jagiellonki i wybić pieczątkę. To już załatwiłem od ręki i bez zbędnych niespodzianek. Dziś szczęśliwie złożyłem indeks, jednak nadal nie wiem czy rektor pozytywnie rozpatrzył moje prośby. Dowiem się jakoś przed świętami, ale myślę że będzie ok.


A teraz coś z innej beczki! Bylem w czwartek z Monika na koncercie Fisza i Emade promującym najnowsza ich płytę pt Heavy Metal. Jak to ujęła moja towarzyszka "ten koncert można uznać za wydarzenie kulturalne" i to jest najlepszy opis tego występu. Na początku jak to zawsze bywa na takich imprezach ludzie stali, bawili się i słuchali muzy. Później jednak zrobiła się jakaś taka mila atmosfera jak na jakiejś wystawie, lub bankiecie. Publika spacerowała, rozmawiała, a w tle grała jakaś kapela. Było naprawdę świetnie. Co do samej płyty to powiem tylko tyle że jest świetna. Inteligentne i ciekawe teksty, świetna muzyka i jakaś taka wyprawa w naszą młodość. Wspomnienia pierwszej miłości, szkoły i heavy metalu. Ja osobiście słucham płytki na okrągło i nawet powróciłem do poprzednich ich płyt. Znowu słucham hip hopu, na szczęście takiego troszkę innego.

wtorek, 9 grudnia 2008

#76 Monty Python's Flying Circus

Taki szybki post z okazji powstania kanału na youtubie z pajtonami. Oto reklamujący go filmik:



Znalazłem jakiś czas temu ale zapomniałem umieścić. Moim skromnym zdaniem świetny. Co do samego kanału na youtubie to można tam zobaczyć takie skecze jak: ministerstwo lekko głupawych kroków, zabójczego królika ze świętego Grala, olimpiadę, o planecie supermanów, czarnego rycerza i jeszcze kilka. Wszystko w dobrej jakości i z czasem ma być tego coraz więcej, więc warto zaglądać.

wtorek, 2 grudnia 2008

#75 Bolt 3D reż. Byron Howard i Chris Williams scen. Dan Fogelman

Jestem super pies Piorun! Mam laser w oczach, potrafię głową rozbijać mury, niesamowicie szybko biegam i posiadam moc super głosu. Całe moje życie polega na opiece mojej pani Penny i pomaganiu jej w niebezpiecznych misjach. Tak bym powiedział jeszcze wczoraj. Dziś wiem że jestem zwyczajnym psem, który występował w serialu dla dzieci i dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się na drugim końcu usa z dala od ukochanej pani. Teraz wraz z towarzyszami,wyjątkowo cyniczną kocicą Marleną oraz chomikiem Atyllą, maniakalnym wręcz wielbiciel telewizji i fanem przygód Pioruna, staramy się wrócić do Hollywood. Po drodze doświadczamy wielu przygód, poznajemy co to przyjaźń, wierność i współpraca, aby na końcu móc dotrzeć do upatrzonego celu.


Całkiem przypadkowo trafiłem na projekcję tego filmu i szczerze się przyznam, że wybrałem go z dwóch powodów. Po pierwsze jest animacją komputerową, a ja bardzo lubię takie. Po drugie był wyświetlany w 3D i miałem wielką ochotę sprawdzić jak to wygląda w praktyce. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony po projekcji. Film świetnie się ogląda, jest zabawny, ciekawy i z wielką przyjemnością śledzi się losy głównych bohaterów. Bardzo podobało mi się w jaki główny bohater odkrywa, że jest zwykłym psem. Jak wszystkie porażki jakoś sobie tłumaczy, aż niestety coraz bardziej zaczyna do niego docierać bolesna prawda. Jednak przy pomocy przyjaciół, a w szczególności jednego oddanego fana, uzmysławia sobie, że nie od super mocy wszystko zależy. Od strony wizualnej prezentuje się znakomicie, do czego Pixar zdążył już nas przyzwyczaić. Co do wspominanego 3D to pierwszy raz miałem okazję na taką projekcję, nie licząc jakiejś tam wersji "Nocy żywych trupów" co było porażką i jestem pod wrażeniem. Naprawdę świetnie to wygląda. Czasem wydaje się że coś jest tak blisko, że aż chce się to do tchnąć, innym razem coś wylatuje z boku, jakby z siedzenia obok. Świetne uczucie i warto wybrać się na taki seans.

Przez przypadek bardzo mile spędziłem dziś wieczór i gorąco polecam nowe dzieło wytwórni Pixar. Tym bardziej, jeśli macie okazję wybrać się na projekcję w trój wymiarze. Żałuję tylko, że nie mogę zabrać na coś takiego mojego 10 letniego siostrzeńca. Chciałbym zobaczyć jego reakcję na 3D. Na zachętę, oto trailer:

ps. Miałem to napisać dziś w nocy ale mi się zapomniało. Podczas oglądania filmu można dojść do wniosku, że twórcy troszkę ściągnęli pomysł z "Truman Show". Tutaj też główny bohater żyje w iluzji, wszędzie śledzą go kamery, a mimo to wierzy, że właśnie tak wygląda jego życie.

piątek, 28 listopada 2008

#74 oglądanie

Z początkiem tego roku zacząłem oglądać kilka seriali takich jak "Dexter" "Eureka" "Californication" i jakoś tak w związku z tym naszła mnie refleksja, że wszystko schodzi na psy, albo większość.

"Dexter" to wspaniałe dwa pierwsze sezony opowiadające o masowym mordercy, który równocześnie pracuje w policji jako specjalista od krwi. Jaka ironia i tak jest przez cały serial. Dużo wspaniałego humoru, ciekawe postacie, fenomenalne rozterki głównego bohatera z cyklu: czy jestem normalny, czy robię źle i takie tam. Naprawdę dobry i inteligentny serial. Aż żal się zrobiło jak skończył się drugi sezon. Potem niestety powstał trzeci i po dwóch odcinkach przestałem oglądać. Dexter ma zostać ojcem, rozterki natury etycznej zastąpili familijnymi. Fabuła głównego wątku też jakoś nie specjalnie wciąga i jakiś taki miałki się zrobił ten serial.

"Eureka" opowiada o szeryfie w miasteczku pełnym geniuszy, którzy czasem otworzą czarną dziurę, albo uruchomią jakieś wojskowe projekty, które miały nigdy nie zobaczyć światła dziennego. Czasem to zabawne było, ale ogólnie lekkie, przyjemne i właśnie o to chodziło. Człowiek się zżył z głównymi postaciami, jednych lubił, innych nie, jednak wszystko było jakieś miłe i przyjemne jak na opowieść familijną. Niestety serial chyba został zdjęty z anteny po 8 odcinku 3 serii. Szkoda wielka bo naprawdę robił dobrze.

"Californication" pierwszy sezon był dla mnie jak koktajl Mołotowa, mieszanka iść wybuchowa. Fabuła opowiada o uznanym pisarzu, który ma kryzys twórczy, pragnie odzyskać swoją byłą ukochaną i stara się wychowywać córkę. Seria obrazoburcza, śmieszna, z ciekawymi postaciami. Pod koniec trochę przewidywalne i nawet jeśli wszystko się kończy tak jak każdy sobie myślał to nie boli to i jest przyjemne. Trzynaście odcinków, szybko przeleciało i potem wielkie czekanie na drugi sezon. Jakie było moje wielkie nim rozczarowanie. Niby jest wszystko co już znamy ale jakoś tak niestrawnie podane. Wszyscy ćpają, walą się między sobą, fabuła zmierza nie wiadomo gdzie i jest ogólnie nie miło. Wielka strata i marnowanie czasu.

Jednak z racji tego, że odpadły mi wszystkie seriale jakie oglądałem, to udało mi się znaleźć coś innego. Aktualnie polecam "Fringe" i "The Big Bang Theory".
Pierwszy z nich to takie "Archiwum X" naszych czasów. Mamy panią z FBI chyba, szalonego naukowca, wraz z synem i to jest nasz skład do rozwiązywania zadań. Na ich drodze stoi wielki międzynarodowy spisek i jakaś korporacja. Ogląda się miło i przyjemnie, nawet czasem strasznie jest, tylko martwi mnie to że jeśli serial okaże się kasowy to może śmiało mieć z sześć sezonów. Wątków jest wiele i lekko da się je pociągnąć przez taki długi czas, a przez to zarżnie się dobry serial. Oby tak się nie stało i zakończyli go w miarę na drugim sezonie.

"The Big Bang Theory" to z kolei serial komediowy o młodych geniuszach i ich całkowitym braku przystosowania do życia codziennego. Panowie się zakochują i mają z tym olbrzymie problemy, są pełni dziwnych lęków, zasad przyzwyczajeń przez które powstaje wiele zabawnych sytuacji. Ogląda się to naprawdę przyjemnie i serial cały czas trzyma równy poziom, przez co jest wart obejrzenia.

środa, 19 listopada 2008

#73 Quantum of Solace reż. Marc Forster, scen. Neal Purvis i Robert Wade

Moja Ulubiona Była postanowiła w poniedziałek zabrać mnie do kina na najnowszego Bonda. Jak to w każdym filmie z agentem jej królewskiej mości znowu jest jakiś zły i podstępny szaleniec, któremu musi przeszkodzić nasz 007. Wszystko się dobrze kończy i takie tam. O fabule nie mam zamiaru pisać, bo i tak każdy może sobie znaleźć sam, jeśli tego potrzebuje, a w filmach z tej serii to i tak drugorzędna sprawa.


Co mi się podobało to na pewno sam początek pościgu samochodowego. Aston martin głównego bohatera jest po prostu boski i sama scena utrzymana w klimacie "Goldeneye" (chyba, jeśli części mi się nie pomyliły). Pięknie zrobione napisy początkowe (których nie mam ochoty przewinąć), ale to standard w tej serii. Tym razem utrzymana w stylistyce czerwieni i pustyni i jak zawsze z pięknymi kobietami. Tytułowy kawałek napisał Jack White i zaśpiewał razem z Alicią Keys i muszę przyznać, że jest świetny. Bardzo ciekawie się zgrali głosami i kilka razy miałem problem odgadnąć, kto aktualnie śpiewa. Ciekawie jest jeszcze pokazane jak główny bohater sprzeciwia się swoim przełożonym i działa jakby poza swoimi uprawnieniami. Taki zbuntowany i pragnący zemsty, ciekawy pomysł.

Sam film kontynuuje zmiany, jakie rozpoczęły się w poprzedniej serii cyklu pt. "Casino Royal". Bond jest coraz mniej gadżeciarski, nie przedstawia się słynnym tekstem i jest mu wszystko obojętne, co pije. Zamiast filmu w konwencji i z przymrużeniem oka, robi się z cyklu brutalne kino akcji. Może to znak naszych czasów, nie wiem.

Co mi przeszkadzało? Przez pierwsze powiedzmy 15 min filmu, albo troszkę dłużej, kompletnie nie wiadomo o co chodzi. Jakieś pościgi, walki, strzelaniny, ale, po co to i dlaczego nie wie nikt. Strasznie ostry i szybki montaż. Momentami nie wiadomo, co jest na ekranie. Poza tym fabuła odwołuje się do poprzedniej części więc warto ją zobaczyć przed pójściem do kina. Bardzo mnie rozbawił moment jak 007 ze swoją kobietą wyskakują z samolotu na jednym spadochronie. Walka w powietrzu o spadochron, wspólna próba otwarcia go i prawie udane lądowanie. Podczas tych całych akrobacji kobietka na ekranie ma szpilki na nogach. Nie mam pojęcia, czym one były przymocowane, ale chyba powinny jej spaść, ale może się czepiam.
Jednak najbardziej zdenerwowały mnie reklamy w kinie. Po pierwsze leciały 21 minut!!! To przecież jakiś skandal. Nie po to płacę za bilet żeby oglądać te same reklamy, co w telewizji. Najpierw zobaczyłem reklamy telefonii komórkowych, kaw, zapachów, samochodów i jakiś bzdetów. Potem napis "na film zapraszają" i reklamy sponsorów, a na koniec może ze trzy reklamy filmów (akurat do tego nie mam nic). No to jest naprawdę skandal!! Tęsknie za tymi zamierzchłymi czasami, kiedy leciały tylko reklamy filmów.

Tak na sam koniec. Znalazłem ostatnio na jednym, z blogów który regularnie czytuję (tylko nie pamiętam którym) ciekawe spostrzeżenie. Mianowicie jest to trzeci już film, w którym gra Olga Kurylenko (Max Payne, Hitman) w którym nikt nie chce się z nią kochać! Czy ona ma to wpisane w kontrakty czy jak?

czwartek, 13 listopada 2008

#72 test na wrażliwość

Co to jest?


ps. przekroczyłem ostatnio ponad 4000 wejść na bloga. w sumie to nie wiele ale i tak cieszy.



niedziela, 2 listopada 2008

#71 Righteous Kill reż. Jon Avnet, scen. Russell Gewirtz

Film zaczyna się wyznaniem policjanta (w tej roli Robert De Niro) jak zaczął zabijać według niego winnych ludzi przestępstwa, lecz którzy uniknęli kary. Przez cały film poznajemy głównego bohatera, jego wieloletniego partnera z wydziału (grany przez Ala Pacino), z którym rozwiązał nie jedną sprawę. Zaczynamy rozumieć jego motywy działania, logikę i dochodzimy do wniosku, że dobrze robi. Wszystko idzie po jego myśli aż do momentu gdy jedna z jego ofiar przeżywa i trafia do szpitala. Wtedy wszystko zaczyna się komplikować. Film nabiera tempa i zmierza do zaskakującej końcówki.


Gdy zasiadałem do tego filmu oczekiwałem dobrego kina, z powodu dwóch głównych aktorów i nie zawiodłem się. Dobrze i sprawnie poprowadzona główna fabuła, gdzie bardzo podoba mi się jak od samego początku jesteśmy prowadzeni za rączkę. Wiemy kto, co robi, dlaczego i takie tam, aż potem wszystko się diametralnie zmienia. Świetnie zostały pokazane relacje między dwoma głównymi bohaterami. Jak się bawią w kotka i myszkę z kolegami z pracy, mylą im tropy, wspierają się nawzajem, a przy okazji robią to samo z widzem. Dobre zagranie ze strony reżysera i scenarzysty, oby tak dalej. Jedyne co mnie troszkę denerwowało to skwaszona wiecznie mina De Niro, ni to cwaniaka, ni to wściekła. Jednak da się przeżyć to bez większego problemu.

Podsumowując film wart zobaczenia i jeden z ciekawszych jaki było mi dane ostatnio zobaczyć więc polecam. Czym więcej zastanawiam się nad tym filmem, tym więcej odkrywam w nim smaczków i bardziej mi się podoba.

Tak z innej beczki. Widziałem też ostatnio "Jaja w tropikach" i muszę powiedzieć że raczej średnia komedia. Jednak występuje tak Tom Cruise, jak dla mnie w życiowej roli i za każdym razem gdy pojawiał się na ekranie to zwijałem się ze śmiechu. Gra żądnego pieniędzy producenta filmowego i jest obłędny. W sumie to po części sam siebie parodiuje i całe środowisko "śmietanki" hollywood. Dla niego jednego warto zobaczyć cały film. Albo przynajmniej poprzewijać sobie i zobaczyć tylko kawałki z nim.

poniedziałek, 27 października 2008

#70 dzień z przygodami

Byłem dziś u klienta na końcu świata (już za przepaścią gdzie statki wpadają) i tak mnie naszło na przemyślenia. Klient ma siedzibę swojej firmy już poza strefą Krakowa. Dojeżdżam autobusem do ostatniego przystanka jaki mi pasuje i wychodzi na to że resztę drogi muszę pociągnąć z buta. No to daję dwupasmówką z jednej strony i niespodzianka, kończy się chodnik. Więc przechodzę na drugą stronę, idę kawałek i znowu kończy się chodnik. Patrzę na przeciwną stronę z powrotem i niespodzianka, tam chodnika też nie ma. Okazało się, że muszę przejść tunelem pod dwupasmówką na drugą stronę. Tam oczywiście chodnik jest ale ostro odchodzący od mojej wyznaczonej trasy. W między czasie widzę jakiś autobus jak przejeżdża i nawet bus ale skąd i gdzie to ja nie mam pojęcia. Więc drałuję z buta dalej. W końcu dotarłem i to tylko z dwu minutowym opóźnieniem, więc całkiem w normie. Dobre przynajmniej to że wizyta się udała i było warto. Droga powrotna taka sama i cały czas dziękowałem, że mam playera z sobą bo bym już całkiem zwariował. Tak sobie w czasie spaceru doszedłem do wniosku, że fajnie jak takie dwupasmówki budują, ale jak jesteś autem! Jak go nie masz to jesteś w głębokiej d...

Jak już dotarłem do jakiejś cywilizacji to staję na przystanku, przyjeżdża tramwaj i widzę że jedzie na moją ulicę więc wsiadam. W pewnym momencie, kiedy tramwaj powinien zjeżdżać już w moją stronę, zatrzymał się, kierowca coś powiedział i polazł z powrotem do swojej kabiny. Nie zrozumiałem co mówił, ale jak jedzie do mnie to spoko. Pomyślałem że może jakąś inną drogą i tyle. No i pojechałem przez pół Krakowa, w końcu wysiadłem wściekły gdzieś w okolicach domu i znowu z buta.

Na mojej drodze stał jeszcze jeden punkt, czyli sklep i drobne zakupy. Wchodzę, szybko biorę co mi potrzebne i podchodzę do kasy. W tym momencie coś zaczyna warczeć i sapać za mną z domieszką takiego dźwięku jakby chciał kaszlnąć, ale nie potrafił. Obracam się patrzę i oczy przecieram. Stoi za mną jakieś babsko (bo płeć przeciwna dzieli się na kobiety i baby), tak na oko około 100 kg żywej wagi, wąs pod nosem i trzy purchawki na policzku. Stoi koło mnie w odległości łokcia i jęczy jakby skonać zaraz miała, to się odsuwam troszkę, a ta dalej do mnie. Zaczynam się bać i zastanawiać, że może jej w oko wpadłem i temu się tak przesuwa. Ja już w sumie nie mam gdzie uciec, jednak na szczęście przyszła moja kolej do płacenia, więc szybko w mig i ucieczka. Wszystko skończyło się dobrze i bez ofiar, na szczęście.

sobota, 25 października 2008

#69 Anathema


Jakoś od samego początku coś szło nie tak z tym koncertem i chyba niestety tak zostało do końca. Najpierw nigdzie nie mogłem kupić biletów. W jeden dzień poszedłem do Empika to mieli awarię. Następnego dnia poszedłem do Music Cornera i też mieli awarię. Jednak w tym drugim sklepie polecili mi jeszcze jakiś inny. Zachodzę, pytam a oni mi mówią że to jakaś inna agencja organizuje i że nie mają takich biletów. W zaistniałej sytuacji poszedłem po rozum do głowy i zamówiłem przez internet. Myślałem że wszystkie problemy mam z głowy a to był dopiero początek.


Na trzy dni przed koncertem Moja ukochana oznajmiła mi że nie idzie na koncert i ma kupca na swój bilet. Troszeczkę się zdenerwowałem, ponieważ przypuszczałem jakie są powody jej decyzji. Pokłóciliśmy się całkiem ładnie i po krótkim czasie okazało się że nie idzie na koncert z powodów rodzinnych. Niestety ja już nakrzyczałem, wyszedłem na potwora, a Ona niestety tylko źle zaczęła naszą rozmowę na ten temat. Wyjaśniliśmy sobie wszystko, oboje zrobiliśmy źle i wróciliśmy do punktu wyjścia. W końcu udało się nam obojgu dotrzeć i tu znowu taki niesmak powstał w związku z koncertem.

Na Anathemie byłem tym razem już po raz trzeci i muszę przyznać, że raczej średnio mi się podobało. Panowie delikatnie mówiąc byli z sobą nie zgrani. Wokalista śpiewał tak że nie dało się go zrozumieć i jeszcze do tego z manierą gwiazdora i rozpiętą koszulą do pępka. Stojąc w tłumie czułem się jakbym wrócił do pierwszej klasy liceum z powodu ludzi tam zebranych. Nawet zaczęliśmy z Moniką liczyć dziewczyny w klasycznym mrocznym stroju nastolatek, czyli czarne spodnie materiałowe jakby takie elegancki i czarna bluzeczka na ramiączkach. Naliczyliśmy dużo +1, bo się myliliśmy często. Kapela grała raczej stare kawałki ze świetnie dobranym repertuarem i to mają na plus. Dużo ciężkiego grania było i nawet jakoś tak nie smucili, chociaż to akurat w nich lubię. Dobre było jeszcze to że koncert rozpoczął się punktualnie, co akurat na takich imprezach jest rzadkością. Miałem jeszcze wielką nadzieję że przyjadą z Lee, która się udziela na wokalu w co po nie których kawałkach ale niestety się nie udało. Ogólnie koncert taki średni był, ale można się było poprzytulać i pośmiać więc jakoś to poszło. Dla Ciekawych poniżej setlista koncertu:
Deep
Closer
Far Away
Angels Walk Among Us
A Simple Mistake
Anyone, Anywhere
Empty
Judgement
Panic
Shroud of False
Lost Control
Regret
Hope
Temporary Peace
Flying
Are You There?
One Last Goodbye
Angelica
A Dying Wish
Sleepless
Hindsight
Fragile Dreams

wtorek, 14 października 2008

#68Tesa

Wybrałem się w niedzielę z kumpelą Behaind na koncert do kawiarni naukowej na koncert sludge, post-rockowej kapeli Tesa. Zanim sam koncert nastał mieliśmy niezły ubaw z samego miejsca, bo ja w sumie całkiem nie lubię tej knajpy. Po pierwsze zawsze jest w niej zimno i nędznie wygląda. Po drugie tam jest tak alternatywnie że aż w tyłku szczypie i głównie z tego powodu się śmialiśmy. Nabijałem się z Behaind że pali malboro i chciałem ją podkapować że słucha kapeli ze spiraconych mp3. Jednak po koncercie kupiła sobie jedną płytkę więc szacun.


Co można powiedzieć o chłopakach z Tesa? Na pewno to że są niezwykle utalentowani, ich koncert to niesamowita siła energii, hałasu w którym jest piękna harmonia i bardzo miła atmosfera. Muzycznie panowie z Łotwy oscylują wokół takich kapel jak Isis, Pelican, Neurosis czy Cult of Luna i powiem szczerze, że według mnie mogliby zagrać na tej samej scenie bez żadnych kompleksów. Przy pomocy niezwykłej siły, pasji i hałasu zespół zaprezentował nam piękne gitarowe granie. Słyszałem ich na koncercie pierwszy raz i myślałem że mają kilka długich i bardzo rozbudowanych kawałków. Jednak w domu słuchając ich płyt okazało się że to jest kilkanaście krótkich świetnie pasujących do siebie kompozycji. Wszystko to jest niezwykle spójne z sobą i ma się silne wrażenie że jest to jedna wielka świetnie przemyślana całość. Bardzo mi się jeszcze podoba że prawie w ogóle nie ma wokali, a gdy już się pojawiają to w sumie idealnie zgrywają się z muzyką. Naprawdę gorąco polecam zapoznać się z dokonaniami Łotewskiej kapeli Tesa!

Ktoś kiedyś powiedział, ze pisać o muzyce to jak śpiewać o architekturze i ja się z tym zgadzam. Jednak dziś postanowiłem spróbować i mam nadzieję że jakoś to wyszło.

czwartek, 25 września 2008

#67 dla Ciebie...

Dziewiętnaście miesięcy temu wybrałem się z moim kumplem Dzabą na piwo. Niby taki standardowy wieczór, a jednak niezupełnie.
- Fajnie, rozpuszcza włosy jak wchodzi do knajpy.
- Pierwsze myśli:
jej - "fajnego ma kumpla (i nie było to o mnie)
ja - "jezu co za dramat z tymi królikami"
Trochę więcej alkoholu we krwi i zaczynamy rozmawiać. Na początku leniwie ale się rozkręca. Potem ona przyznaje się że lubi komiksy (wykazuje się wiedzą i znajomością tematu) i kupiła mnie.
Odprowadzenie do domu, pierwsze objęcia, pocałunki.
Kilka dni później śniadanie z dostawą do domu, kakao w termosie i kanapka.
Pierwsze wspólne wyjścia.
Pierwsze uniesienia, namiętności.
Wspólne bimbry, noce i zabawy.
Wypad na kopiec.
Okres pełen szczęśliwości, beztroski i zabawy.
Nadchodzą wakacje, jej praca, zmęczenie, oddalanie się, chęć rozstania.
Zwątpienia, ułożenie się z wszystkim i powolne wychodzenie na prostą.
Pierwsze "kocham Cię..." i łzy.
Potem znowu powolna droga ku dobremu.
Poznawanie się lepiej, zżywanie się, wspólne plany i wyjazdy.
Czasem kłótnie, żale, rozwiązania natychmiastowe.
Wspólne poprawy humoru, McDonalds.
Odkrywanie imprezowych weekendów na "nowo"
Teraz pełne zaufanie, troska, wsparcie i chęć wspólnego życia.
Tak już 19 miesięcy i 23 dni. W sumie nie dużo, a zarazem tak wiele.



poniedziałek, 22 września 2008

#65 potrzeba

Jakoś zaniedbałem pisanie to się poprawiam. W zeszłą sobotę tyłem w pracy w Poznaniu. Tak, ja tak mam że już nie wystarcza mi praca w Krakowie od poniedziałku do piątku i jeżdżę sobie jeszcze w weekendy (hahaha). Pracowałem jako obsługa na pikniku dla pracowników MAN'a i było całkiem ok. Dokładnie zajmowałem się "najbardziej obleganą" konkurencją, czyli rzutem podkową. Jakoś nikt się nie kwapił więc miałem wolne.
W między czasie rozpocząłem pracować dla Multibanku i jak na razie średnio się czuję w tej roli. Sprzedaję ludziom karty kredytowe, zakładam konta i pomagam w wyborze odpowiedniego kredytu i jakoś tak leci. Tak średnio się widzę w tej roli, ale jakoś z każdym dniem przyzwyczajam się bardziej.

Z nowinek filmowych to mogę polecić Ironman'a bo nie boli jak się ogląda i jest ok. Troszkę więcej akcji mogłoby być, bo w końcu to ekranizacja rozrywkowego komiksu, ale i tak jest dobrze. Za to Hulk i Hellboy'a to odradzam bardzo mocno, co w przypadku tego drugiego filmu mnie niezmiernie smuci. Koszmarek o zielonym wielkoludzie jest nielogiczny, nudny i ogólnie nie wart aby mu poświęcić czas. Aż się dziwię że Edward Norton w tym grał i jeszcze napisał scenariusz. Co do piekielnego chłopca to jakiś taki mocno nie komiksowy wyszedł. Brakuje nazistów, mitów i Rasputina, o innych smaczkach w tych klimatach nie wspominając. Hellboy to cham i gbur, a w komiksie taki przecież nie jest. Nawet wizualna strona filmu nie jest w stanie go bronić, bo tak w sumie to tylko kilka scen jest świetnych. Zawiodłem się i to bardzo.

ps. Jakby się komuś nudziło to polecam tą stronę: http://whatthemovie.de/beta/ja na razie mam 259 zgadniętych filmów, ale nie często tam siedzę.

wtorek, 9 września 2008

#64 facet MaGazynieRki

No i stało się, moja kobietka obroniła się dziś!! Co tu dużo pisać? Jestem z niej dumny jak cholera i Tyle, bo jest z czego. Wiem ile ją to kosztowało i w pełni zasłużyła na piątkę!!!
Kurcze kolejny znak i motywacja dla mnie, że najwyższa pora też na mnie.

poniedziałek, 8 września 2008

#63 samokrytyka

W sobotę wraz z Moniką napisaliśmy w końcu mój plan magisterki. Całkiem szczegółowy i takie tam pierdoły. Byłem wtedy jakiś taki podekscytowany i pełen nadziei. Miałem jakiś taki zapał i w ogóle. Niestety na tym się skończyło. Od soboty nie zrobiłem z tym nic. Z żalem muszę powiedzieć że jestem strasznym leniem. Jak czegoś z sobą nie zrobię to źle się to skończy, bo to przecież regresja. Tyle mam planów i pomysłów a nic z nimi nie robię, jestem żałosny.
Tak z innej beczki to mam to samo co autor tego bloga, który z kolei pod wpływem tego wpisu, przypomniał mi jak naprawdę ma wyglądać blog. Widząc też ostatnio o czym piszę najczęściej, doszedłem do wniosku, że teraz będzie więcej codzienności. No i znowu z dupy wpis (sasasasa).

środa, 3 września 2008

#62 niecodzienna codzienność

Spotkałem się wczoraj z dawną znajomą i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu było miło. Zdziwienie moje jest tym spowodowane, że jest to znajoma z kategorii już nigdy więcej. Narobiliśmy sobie kiedyś nawzajem dużo świństw i nie rozmawialiśmy z sobą jakoś z pięć lat. Nie dawno odnowiliśmy znajomość i postanowiliśmy wybrać się na piwo. Skończyło się to ostrym clubbingiem i dużą ilością alkoholu. Trochę powspominaliśmy dawne czasy, poplotkowaliśmy o głupotach i jakoś tak wszystko bez pretensji do kogokolwiek i o cokolwiek. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony. Pomimo wielu obaw, całkowicie niepotrzebnych, wyszło świetnie i było bardzo wesoło. Znowu jakiś ostatni podryg życia studenckiego. Jakoś mi z tym ostatnio wychodzi i wypadałoby to jeszcze powtórzyć. Jakiś taki dupiaty ten wpis mi wyszedł ale co zrobić, głowa mnie boli po wczorajszym.

wtorek, 2 września 2008

#61 Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka reż. Rob Cohen, scen. Miles Millar i Alfred Gough

Ten wpis będzie krótki, bo nie ma się co rozwodzić nad tym wybitnym dziełem. Chciałem coś głupiego i lekkiego i dostałem to w nadmiarze. O ile pierwsza mumia była nawet fajna to ta jest straszna. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. W niektórych momentach szwankuje, mówiąc o aktorach, że są drewniani i bez wyrazu obdarzamy ich wielkim komplementem. Nad kretyńskimi dialogami nie ma się nawet co rozwodzić, żenada i chyba jakiś pierwszoklasista je pisał. Akcja filmu dzieje się w Chinach, dzięki czemu zawitamy też odwiedzić Himalaje, w których główni bohaterowie chodzą z gołymi głowami i odpiętymi do połowy kurtkami, tam w końcu jest ciepło. Z większych atrakcji jakie zapewnia film to na pewno trzeba wspomnieć o Yeti (tak na prawdę są trzej), wskrzeszaniu armii nieumarłych, smoku, fontannie nieśmiertelności i na pewno jeszcze o czymś zapomniałem. Według mnie to najgorszy film tego lata i naprawdę radzę go omijać szerokim łukiem, no chyba że się znieczulicie przed seansem, albo będziecie to oglądać w dobrym towarzystwie z morzem ironii to może będzie ok.



czwartek, 28 sierpnia 2008

#60 prezent na koniec

Jakoś tak wyszło dziwnym trafem, moja dziewczyna zamieszkała na cały sierpień z moją ulubioną byłą i muszę przyznać że było wesoło. Jednak dziś leżąc przytulony z Moniką jakoś tak mnie uderzyło, jaki fajny prezent dostałem od życia dzięki temu. Wszyscy obecnie kończymy studia, staramy się ułożyć jakoś życie (z różnym skutkiem), walczymy z magisterkami i takie tam. Jakby nie patrzeć jest to koniec jakiegoś etapu w naszym życiu i tu na sam koniec tego dostałem wspaniałe przypomnienie początków studiów. Przez ten prawie miesiąc w ogóle nie bywałem w domu bo ciągle siedzę u nich, jakieś imprezy (chodź głównie w weekendy tylko, w końcu praca nie pozwala) i jakoś tak miło było. Znowu wszystko się zrobiło jakieś takie beztroskie i spokojne, szkoda tylko że na chwile. Już niestety wiem, od soboty będę za tym tęsknił bo wszystko się kończy. Trudno, lecz z drugiej strony to też początek czegoś nowego i jestem pewien, że też będzie dobrze na swój sposób.

wtorek, 19 sierpnia 2008

#59 Batman Begins reż. Christopher Nolan, scen. David S.Goyer i Christopher Nolan

O The Dark Knight już chyba napisał każdy, więc nie ma sensu abym i ja to robił. Chodź powiem tylko tyle, że film świetny i warto zobaczyć go w kinie. Mnie jakoś tak wzięło do obejrzenia części poprzedniej w ramach jakiejś retrospektywy i muszę przyznać, że się jeszcze nic nie postarzał.
Jak już wszyscy wiedzą w pierwszej części Bruce Wayne boryka się ze śmiercią swoich rodziców, szkoli się w sztukach walki, byciu ninja i takie tam. Potem wraca do Gotham City i zaczyna robić porządek z miastem. Przy okazji odkrywa, że zemsta to nic dobrego i co jest najważniejsze w życiu.
Tak w olbrzymim skrócie przedstawia się fabuła, ale nie o niej chciałem dziś pisać bo każdy ją już zna. Co mnie zaskoczyło podczas oglądania to całkowicie kompletna wizja świata całkowicie trzymająca się kupy. Logiczna, świetnie zrealizowana, mroczna i zarazem piękna i co najważniejsze niezwykle ciek
awa. Christopher Nolan musiał mieć absolutnie kompletną wizję swojego filmu i nic w nim nie jest przypadkowe. Dobrze wiedział co robił podczas realizacji i bardzo mnie cieszy, że w tej samej stylistyce zrobił następny film. Jak również posunął się dalej i nowy Batman jest jeszcze bardziej mroczny i brutalny.
Jednym z głównych bohaterów z pewnością jest Gotham City, miasto brudu, korupcji i wszystkiego co złe. Tylko w takim miejscu mógł się pojawić tajemniczy mściciel w pelerynie walczący z przestępcami i dający nadzieję tym nielicznym normalnym obywatelom. Gotham wygląda przepięknie i w sumie bardzo mu blisko do Burtonowskiej wizji. Świetnie są również zrealizowane efekt specjalne, subtelne, nic nachalnego, a równocześnie wspaniale uzupełniające film. Sceny gdzie dr. Crane używa swojego gazu wywołującego strach są wprost rewelacyjne.
Drugim nietypowym bohaterem filmu jest Thumbler, czyli nowy batmobil. Jak dla mnie to mogliby wydać jakiś godzinny dodatek na DVD tylko z pokazami możliwości tego cuda. Thumbler to takie połączenie czołgu z samochodem wyścigowym o napędzie rakietowym i tak to wygląda:



Również mile byłem zazskoczony doborem przeciwników Batmana. Bo zamiast sięgać po postacie najbardziej eksploatowane Nolan wybrał te mniej znane, a przez to bardzo ciekawe jak Ra's Al Ghul i Doktor Jonathan Crane. Był to świetny zabieg dla filmu i miłe zaskoczenie dla wszystkich tych, którzy znają wszystkie poprzednie filmy o gacku.
Batman Begins to świetne rozpoczęcie nowej sagi o Batmanie. Nolan pokazał w tym filmie swoją wizje, aby już w następnym móc podążać tą samą ścieżką i móc się posunąć jeszcze o krok dalej. Wniósł również do mocno już wyekspluatowanego tematu powiew świeżości i zapowiedz na coś wspaniałego, a Ci z Was, którzy już widzieli The Dark Knight, wiedzą że nie zawiódł w nim pokładanych nadziei.

piątek, 15 sierpnia 2008

#58 ?

Tak się zastanawiam czy dalej kontynuować tutaj te grafomańskie wypociny. No nie okłamując się chyba każdy, kto pisze jakiegoś bloga, pisze go po to aby się podzielić czymś z czytelnikami, a to polega na jakiejś interakcji. Niestety tutaj z tym średnio. Kilka dni temu zakończyła się tutaj ankieta i z wszystkich ludzi "tłumnie" odwiedzających tego bloga aż jedna osoba oddała swój głos. No chyba sami uznacie że to dno. Swoją drogą pytanie w ankiecie brzmiało: "co sądzisz o tym blogu?" i jedyny oddany głos był na odpowiedź "żenada". Więc sobie tak myślę, albo czytelnicy (głównie moi znajomi) mieli gdzieś tą ankietkę, albo żaden z nich nie miał odwagi powiedzieć prawdy?
Poza tym od jakiegoś czasu staram się pisać z większą częstotliwością i jak mi to wychodzi sami możecie ocenić. Jednak ja sam nie jestem zadowolony z siebie i to też mnie mocno wnerwia. Jednak akurat to jest spowodowane czymś innym i jest to temat na dłuższą dyskusję. Tak, czy siak i tak w ogólnym rozrachunku wychodzi wszystko na minus i tak już chyba pozostanie.

wtorek, 12 sierpnia 2008

#57 gliny, pościgi i nowa płyta Anny Marii Jopek i zakończenie Lostów!


Dziwny był dziś dzień, a zaczął się już nad ranem. To właśnie wtedy przyśniło mi się zakończenie Lostów! Znajdą ogromny teleskop na wzgórzu wyspy i dzięki niemu odkryją że ich wyspa jest u wybrzeży Hiszpanii. Nie pytajcie mnie o szczegóły bo sam nie wiem o co chodzi i skąd mi się to wzięło. Potem wstałem standardowo ok 11 i się zaczęło. Najpierw mój współlokator też się przyznał że śniły mu się wariactwa i min. "gliny, pościgi i nowa płyta Anny Marii Jopek" z czego śmialiśmy się dość długo. Potem długo, długo nic, aż wpadliśmy na cudowny pomysł żeby wybrać się na przejażdżkę rowerową. Jak dwaj wariaci nie mogliśmy uwierzyć że to robimy i ciągle się pytaliśmy nawzajem czy to prawda. Postanowiliśmy się wybrać na kopiec Kraka i jakoś tak pobłądziliśmy w jego rejonach (ale specjalnie) i tak wydziwialiśmy z drogą, że mój Towarzysz drogi urwał łańcuch w rowerze. Więc postanowiliśmy wrócić do domu autobusem. Tutaj jednak nastąpiła nie miła niespodzianka, a mianowicie pan kierowca postanowił nam nie otworzyć drzwi i sobie pojechał. Jak powiedział mój Towarzysz "niech mu żona przez trzy miesiące nie da!!!" i ruszyliśmy na piechotę do domu. Jakoś na błoniach spotkaliśmy dziadka nieprzytomnego leżącego w kałuży krwi wokoło głowy i postanowiliśmy mu pomóc. Jakiś pan zadzwonił po karetkę, a my czekaliśmy na nią. Gdy już przyjechała to postanowiliśmy udać się w końcu do domu. Tyle tego było na dziś i coś mi się wydaje że mój Współspacz znowu prędko się ze mną nigdzie nie wybierze.

ps. coś mi się wydaje że tym wpisem rozpocząłem nowy dział na blogu.

sobota, 19 lipca 2008

#56 Wanted reż. Timur Bekmambetov, scen. Michael Brandt i Derek Haas

Wczoraj poszedłem ze znajomymi do kina. Mieliśmy ochotę na coś lekkiego i przyjemnego jak to w piątkowy wieczór. No i wybór padł na Wanted, bo na podstawie komiksu i Angelina też jest, więc kupiliśmy bilety.
Film opowiada historię Wesley'a Gibsona (w tej roli James McAvoy) życiowego nieudacznika, który męczy się w pracy jako księgowy, trapią go stany lękowe i jego najlepszy kumpel sypia z jego dziewczyną, o czym on wie i nic z tym nie robi. W dzieciństwie opuszczony przez ojciec i to właśnie z jego powodu zmieni się całe jego życie. Pewnego dnia nasz bohater zostaje zaczepiony przez piękną nieznajomą (Angelina Jolie), która oznajmia mu, że jego ojciec został zabity poprzedniego dnia i w dodatku był najlepszym płatnym zabójcą na świecie. Oznajmia również, że nasz Wesley, jako syn takiego profesjonalisty, również ma zostać płatnym zabójcą. Zanim dotrwamy do końca to zobaczymy również jak wyglądało szkolenie naszego bohatera, pierwsze zlecenia, aż do finałowego pojedynku z mordercą ojca.
Film jest adaptacją komiksowej mini serii Marka Millara i J. G. Jones i ma być rozrywką z bardzo dużą ilością efektów specjalnych i nic ponad to, jednak dla mnie to była komedia. Co raczej nie było zamierzone przez twórców. Zaczynając od początkowej sceny gdzie jeden człowiek przeskakuje z jednego drapacza chmur na drugi. Tak na oko jakieś pół kilometra. Pomysł z bractwem, które zabija na zlecenie krosna (tak dobrze czytacie krosna), które jest prowadzone przez los. Atak przy pomocy tysięcy szczurów z małymi bombami. No jest takich perełek naprawdę sporo. Jednak co muszę przyznać, to od strony wizualnej film wygląda naprawdę dobrze. Jednak tylko dobrze, bo oczywiście niektóre sceny są niedopracowane co widać, jak chociażby podczas sceny szkolenia naszego bohatera na pociągu.
Film można zobaczyć, ale w sumie po co? Rozrywka to raczej średnia, fabuła prosta jak konstrukcja cepa, chodź pod koniec miała nas zaskoczyć. Efekciarski jest aż do bólu ale przełomu na miarę Matrix'a to nie zrobili więc można też spokojnie odpuścić. Ogólnie rzecz ujmując to taki średniak ten film i ma tylko dwa plusy - za Angelinę i kawałek Nine Inch Nails - Every Day is Exactly The Same.



piątek, 18 lipca 2008

#55 5 to liczba doskonała scen. i rys. Igort

"tak, to przywilej być nikim"


Pierwszy raz miałem styczność z tym komiksem jakieś dwa lata temu podczas podziwiania zasobów biblioteki miejskiej w Liverpoolu i jakoś nie przypadł mi wtedy w ogóle do gustu. Dziś muszę przyznać, że nie rozumiem dalej tego ogólnie panującego zachwytu nad tym komiksem na różnych polskich stronach i blogach, co jednak nie zmienia faktu, że jest to komiks naprawdę dobry.
"5 to liczba doskonała" opowiada o życiu wieloletniego cyngla na usługach mafii. Całe swe życie przepracował dla niej, aż do dnia kiedy zabijają mu syna. Wtedy pragnie zemsty i występuje przeciw swojej "rodzinie". Tak prezentuje się główny wątek komiksu. Jednak jest to również opowieść o tym co jest naprawdę ważne w życiu, przyjaźni, poświęceniu i byciu nikim.
Mi osobiście najbardziej spodobała się scena gdy główny bohater odwiedza kościół i rozmawia z matką boską. Prosi ją o pomoc w tym co ma zrobić, aby znowu mógł stać się tym kim był, aby znów mógł zabijać. Scena świetnie ukazuje podwójną moralność włoskich mafiozo, z jednej strony bardzo religijnych, z drugiej każdy wie jak jest. Sam komiks jest pełen odniesień dla stylistyki noir i klimatów mafijnych.
Od strony graficznej widać, że Igort czuje się świetnie w co najmniej kilku technikach, które jest w stanie świetnie łączyć w obrębie jednej strony. Najciekawiej jednak, według mnie, prezentuje się kadrowanie, które zaczynając od stron z jednym kadrem, a kończąc na totalnie krzywych i dziwnych kadrach ilustrujących sny głównego bohatera. Jednak da się w tym znaleźć pewną regułę. Niektóre kadry przypominały mi nawet styl Art Deco, który bardzo lubię.
Komiks czyta się naprawdę dobrze i płynnie. Jak dla mnie jest to świetna pozycja dla wszystkich ludzi lubiących mafijne klimaty i ciekawe historię. Jak pisałem na wstępie może nie jest to rzecz wybitna, ale na pewno warta swojej ceny.

środa, 16 lipca 2008

#54 Heineken Open'er Festival 2008

Nie było gwiazd na miarę zeszłorocznego festiwalu i moim zdaniem najlepszego, ale też było przyjemnie. Zaczynając od samego początku to na miejscu byłem już w czwartek rano, bo tak przyjechaliśmy z moją dziewczyną. W ramach dodatkowego dnia urlopu i większej ilości spędzonego czasu razem.

Czwartek:
Na sam początek zgrzyt. Dowiedzieliśmy się na dworcu, że autobusy festiwalowe działają dopiero od dnia następnego, więc musieliśmy zajechać normalną komunikacją miejską. Na miejscu kolejny zgrzyt bo okazało się że nie wpuszczają jeszcze na pole namiotowe i byliśmy zmuszeni siedzieć na trawie przy drodze jakąś godzinkę. Mówi się trudno i żyje dalej. Następnie szybkie rozłożenie namiotu i prysznic po podróży jeszcze w ciepłej wodzie i czystych kabinach prysznicowych. Resztę dnia spędziliśmy w Gdyni na spacerowaniu po sklepach i okolicy. Zaliczyliśmy dobry obiad zakupiliśmy butelkę wina i jakoś ok 19 udaliśmy się na plażę w celu obejrzenia romantycznego zachodu słońca i tu wałki dwa. Chcieliśmy troszkę schłodzić wino w morzu i straciliśmy je. Wstrętne, zdradzieckie i pełne glonów morze porwało nam butelkę, a słońce zamiast zachodzić do wody zaszło nad jakimiś chaszczami. Troszkę podłamani wróciliśmy na pole namiotowe, jakieś piwka w namiocie i spać.

Piątek:
w okolicach południa spotkanie reszty znajomych i przenosiny namiotu, żebyśmy wszyscy byli razem i ku memu zaskoczeniu zobaczyłem swoją kuzynkę! W ciągu dnia obiad, wypad do Gdyni i takie tam głupoty aż do koncertów. Na sam początek Muchy, które olałem bo już widziałem kiedyś i poszedłem na Mitch & Mitch Big Band i tak średnio mi spasowali. Szczerze powiem że nic specjalnego. Editors strasznie smętnie grali i jakoś z pięć kawałków posiedziałem, a potem wybrałem piwo zamiast ich. Jakoś w tym czasie spotkałem mojego dobrego kumpla Koze i zaczęliśmy się zaprawiać na koncert The Raconteurs, bo to był dla nas gwóźdz programu na piątek. W między czasie pojawiła się również moja dziewczyna i tym o to sposobem na koncert byliśmy zrobieni całkiem przyjemnie. Staliśmy jakoś w siódmym rzędzie od sceny i muszę przyznać że Jack White i jego ekipa dali świetny koncert. Grali po prostu starego dobrego rocka z kopem i byli świetni. Następnie udaliśmy się do czerwonego namiotu Malboro gdzie była imprezka z dj w klimatach ogólnie d'n'b i bardzo nam to pasowało. Potem powrót do namiotu i zabawa przez jakieś 30 min z Fisherspooner nad czym bardzo ubolewamy, bo impreza była niesamowita. Później jakoś znowu powrót do namiotu Malboro i tam już zostaliśmy do piątej rano.

Sobota:
Był to dla nas najkrótszy dzień. Najpierw Interpol na który troszkę liczyłem i chciałem zobaczyć i jakoś po pięciu kawałkach poszedłem na piwo i do namiotu na Cocorosie i Sex Pistols. Na tym pierwszym się troszkę zawiodłem, chodź grali naprawdę fajnie, ale spodziewałem się jakoś lepszego klimatu, więcej jakiejś magi. Jednak mieli świetnego bitboxera, który jak zrobił z pięć minutowe solo to opadły nam szczęki. Punkowi dziadkowie dalej żyją, nawet się ruszają i muszę powiedzieć że mi się podobało, chodź bardziej jako ciekawostka niż jako to że ich lubię. God save The Queen usłyszałem jednak już leżąc w swoim namiocie, ładnie się niosło.

Niedziela:
Co tu dużo mówić, był to najbardziej oczekiwany dzień przez nas. Najpierw Goldfrapp który smuty straszne grał i skończyło się na wycieczce na piwo. Następnie Massive Attack, które też smuty zapuszczało ale lubimy i świetnie się tego słuchało. Na koniec jak dla mnie największa gwiazda festiwalu, a nie tam jakiś Jay-Z czy inne jakieś duperele, czyli Chemical Brothers. To co zrobili Ci panowie nie da się opisać. Grali sobie set djski przeplatany swoimi kawałkami. Jak na samym początku zagrali galvanise to cały zgromadzony tłum normalnie zwariował ze szczęście. Potem było jeszcze min. star gitar, hey boys hey gilrs i do it again. Do tego wszystkiego niesamowite wizualizacje i mnie osobiście mocno panowie wbili w posadzkę. Jak skończyli grać to była jakoś trzecia w nocy i było trzeba się bawić dalej więc udaliśmy się do już dobrze nam znanego czerwonego namiotu. Impreza trwała jakoś do piątej i musieliśmy się udać do przyczepy chyba kinder bueno na końcowe wycienczenie organizmu. Potem już tylko został nam prysznic i zbieranie się na pociąg.

Podsumowując, w tym roku był znacznie słabszy program niż w zeszłym roku a i tak bawiłem się naprawdę świetnie. Jedynym minusem był straszny tłok wszędzie i kolejki i przeokropnie drogie jedzenie na miasteczku festiwalowym, ale to już standard jest. Pewnie w przyszłym roku też pojadę i dziękuje pewnej pani że wytrzymała tam ze mną.








środa, 2 lipca 2008

#53 Dziennik autor: Chuck Palahniuk


"...Widzimy to, co chcemy. Widzimy jak, chcemy..."

Chucka Palahniuka lubię i cenię odkąd poznałem Fight Club, mój absolutnie ulubiony film i chyba nie jestem oryginalny z tym moim początkiem. Dopiero potem przeczytałem książkę o tym samym tytule i od tego czasu tak jakoś powracam do tego autora za każdym razem gdy na naszym rynku pojawi się jego kolejna powieść.

"Dzienniki" opowiadają historię Misty, dawniej dobrze zapowiadającej się malarki, a obecnie znudzonej życiem kelnerki. W wolnych chwilach odwiedza swojego chorego, a praktycznie martwego męża w szpitalu i pisze dla niego dziennik, gdyby się kiedyś ocknął z choroby. Główna akcja książki zaczyna się w momencie kiedy Misty dowiaduje się że jej mąż podczas prac remontowych różnych domów zamurował pewne pomieszczenia i teraz ich prawowici właściciele odkrywają to co w nich zostało, a zostały tam pozostawione wiadomości dla Misty i ostrzeżenia dla ludzi. Od tego momentu akcja zaczyna się mocno gmatwać i zagęszczać aż do ciekawego finału.

Jest to trzecia książka po Fight Club i Rozbitku Palahniuka, którą przeczytałem i muszę powiedzieć, że jest bardzo typowa dla tego autora, więc jeśli ktoś już miał z nim styczność to wie czego się spodziewać. Pełna czarnego humoru, przygnębiająca ale również dająca do myślenia. Kolejna krytyka konsumpcyjnego trybu życia. Pełna bardzo szczegółowych opisów i momentami niesmaczna. Co mnie fascynuje w Palahniuku to jego wiedza albo niezwykłe przygotowywanie się i zbieranie materiałów do każdej z książek. W Fight Club mieliśmy szczegółowe opisy jak zrobić mydło, bombę itp. Tutaj dowiadujemy się na przykład jakie mięśnie twarzy odpowiadają za nasze miny i grymasy. Z czego otrzymuje się poszczególne kolory farb oraz na co cierpieli niektórzy malarze i jest takich wstawek naprawdę wiele w każdej jego książce.

Jak dla mnie świetna książka chodź lekko przewidywalna w pewnych momentach. Fabuła trzyma w napięciu i jest świetnie pomyślana, co w sumie jest standardem u tego pisarza. Mocno przygnębiające studium izolacji i osaczenia głównego bohatera przez społeczność małej wyspy, która pragnie utrzymać swoje standardy życiowe. Moim skromnym zdaniem książka naprawdę warta przeczytania.

ps. Zdjęcie, które świetnie oddaje klimat książki zdobyłem z bloga Kamila motyw drogi i mam nadzieję że nie będzie o to zły.

ps2. Przepraszam za pomyłkę i grafika pochodzi oczywiście z bloga motyw drogiKonrada i Łukasza a nie tak jak napisałem Kamila. Sorry chłopaki!!!

poniedziałek, 30 czerwca 2008

#52 Between Buried and Me, Meshuggah, The Dillinger Escape Plan

To był wyjazd z atrakcjami i wcale tutaj nie mówię o koncercie. Wszystko zaczęło się od tego że wsiedliśmy nie w ten pociąg co trzeba (bo jechaliśmy z Krakowa) i mieliśmy nie miłą niespodziankę podczas kontroli biletów. Okazało się że nie ma możliwości dopłacenia do biletów które mamy i musieliśmy kupić nowe. W przedziale jechał jeszcze z nami jakiś schorowany pan, który za wszystko przepraszał i był nad wyraz towarzyski i miły że aż upierdliwy. No ale na szczęście jechaliśmy tylko 2.5h więc szybko minęło.


Już na miejscu postanowiliśmy wyjechać na taras widokowy na pałacu kultury i nauki i tam kolejna nie miła niespodzianka - wejściówki za 15 zł, dla grup powyżej 10 osób 10 zł. Więc nie myśląc wiele postanowiliśmy zorganizować grupę. Czekając tak na ludzi spotkaliśmy Kasię Figurę, ale to tak tylko w roli ciekawostki. Grupa w między czasie się skompletowała i w skład niej wchodzili: starsze małżeństwo, pani z dwójką dzieci, jakieś dwa dresiki z blond pięknościami oraz my. Taras był świetny a widoki jeszcze lepsze, było warto.

Następnie wycieczka po starym mieście, gdzie spotkaliśmy super psa. Zwierzak był strasznie zakręcony i wyglądał jakby był na fazie. Niesamowity zwierz, aż chciało się go zabrać do domu. Następnym punktem zwiedzania były łazienki do, których nie dotarliśmy ponieważ porwał nas autobus. Wsiedliśmy do autobusu który zatrzymuje się co trzy przystanki i wywiózł nas nie wiadomo gdzie. Lecz nie ma tego złego co by na jeszcze gorsze nie wyszło i przy okazji znaleźliśmy bar mleczny (więc zaliczyliśmy obiad) oraz optyka gdzie za darmo pan wyregulował mi okulary. Po tych wszystkich wojażach postanowiliśmy się już udać do Progresji na koncert.

Progresja jak to normalny klub, mały, zatłoczony i strasznie gorący. Pierwszy raz w życiu się tak ze mnie lało jak tam. Kapał pot z każdej mojej części ciała i to dosłownie. Było tam chyba z 50 C podczas koncertu i naprawdę ciężko było to wytrzymać. Co do samej muzy to co ja mogę powiedzieć, jako osoba nie znająca się na muzyce? Wszystkie trzy kapele słucham na co dzień i bardzo lubię (chodź Meshuggah teraz znaczniej bardziej). Between Buried and Me świetnie się sprawdził jako przystawka do głównego dania. Zagrali jakieś 40 min podczas których pokazali na co ich stać. Od spokojnego grania z elektroniką po naprawdę ciężkie granie z growlem i solówkami w stylu Dream Theater.
Meshuggah to z kolei już całkiem inna para kaloszy. Szwedzi się nie cackają z nikim i grają naprawdę ostro i ciężko. Żadnej melodii, połamane riffy i wszystko raczej w takiej stylistyce. Stałem przez ten koncert na podwyższeniu i czułem się jak zahipnotyzowany. Przekonałem się dopiero wtedy do tej muzyki i teraz jakoś nie chce mnie puścić. Coś pięknego po prostu ale raczej trudnego, jednak naprawdę warto się przełamać.
The Dillinger Escape Plan to za to mistrze hałasu i energii na scenie. Nawet jest mi trudno to opisać. Biegali po głośnikach, skakali w publikę, byli wszędzie na scenie i wyglądało to jakby ich było tam co najmniej z 10. Przy tym wszystkim grali perfekcyjnie i tutaj brawa panom od nagłośnienia dwóch gwiazd wieczoru bo brzmieli fenomenalnie!! Dokładnie tak samo jak na płytach, a chyba nawet lepiej. Na Dilingerze miałem jeszcze szczęście być pomiędzy sceną a barierkami więc w sumie cały zespół miałem na wyciągnięciu ręki. Niesamowite uczucie i muszę to jeszcze kiedyś powtórzyć.

Jedyny minus całego wyjazdu jest taki że musieliśmy się szybko zmywać po koncercie, a było można się napić i pogadać z zespołami, czego żałuję, ale może będzie jeszcze kiedyś okazja to powtórzyć. Koncert i cały wyjazd był świetny!!!

wtorek, 10 czerwca 2008

#51 Matt Damon

Była kiedyś taka sytuacja, że Matt Damon był wiele razy zapraszany do jednego z z show w amerykańskiej telewizji, lecz zawsze coś mu wyskoczyło i nie mógł się pojawić. Pewnego razu się jednak zjawił i pan prezenter postanowił się jakoś odgryźć i powstał z tego oto taki filmik:


Jakiś czas później Matt postanowił się zrewanżować za zniewagę i nadarzyła się okazja przy pomocy dziewczyny wspomnianego już prezentera. Owoc zemsty można obejrzeć tutaj:


Oczywiście nie mogło to pozostać bez odpowiedzi i Jimmy Kimmel's po kilku miesiącach rozmyślań co mogłoby najbardziej zaboleć Matta wpadł na genialny pomysł. Zaprosił wielu znanych ludzi do udziału w zemście, a efekt można zobaczyć poniżej:

#50 troszkę kreatywnie

Jakimś dziwnym trafem trafiłem na takiego oto bloga: toy-a-day i tak dziś miałem zajęcie z nożyczkami i klejem. Przed całą zabawą czekała mnie jeszcze wizyta na ksero, ale było warto. Śmiechu i zabawy było co nie miara przy tym. Tak wyglądał etap początkowy:


i końcowy efekt z którego jestem dumny:


Cała zabawa zajęła mi jakieś 15 minut, a dała wiele frajdy. Przypomniały się zajęcia praktyczne (czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta takie lekcje?) i plastyki z podstawówki. Naprawdę polecam samemu coś zrobić sobie z tej stronki i potem można się tutaj pochwalić własnym efektem.



wtorek, 27 maja 2008

#49 Daredevil nr 82-93 scen: Ed Brubaker rys: Michael Lark i Frank D'Armata



Cała opowieść zaczyna się od tego, że spotykamy Matta Murdocka w więzieniu i to razem z Kingpinem i innymi starymi "dobrymi przyjaciółmi" naszego bohatera. Jakby tego było mało została ujawniona również jego sekretna tożsamość i wszyscy pragną jego śmierci. Śmiałek siedząc w więzieniu traci wszystko. Dotychczasowe życie adwokata, wszyscy poznają jego największy sekret i w dodatku ginie jego przyjaciel. Pod wpływem tego wszystkiego, a najbardziej właśnie śmierci przyjaciela Daredevil poddaje się zemście, która zaprowadzi go aż do Europy.

Przedstawione przeze mnie numery stanowią zamkniętą całość i muszę przyznać, że Ed Brubaker wie jak pisać komiksy, chociaż to moja pierwsza styczność z tym twórcą. Jednak patrząc na jego dorobek to nabieram większej ochoty, ponieważ jest autorem również "Batman:The Man Who Laugs" oraz serii "Criminal" do której przymierzam się od jakiegoś czasu, a została min. wyróżniona nagrodą Eisnera w kategorii za najlepszą nową serię w 2007 roku. W omawianej przeze mnie urywku serii o Śmiałku z Hell's Kitchen dzieje się naprawdę dużo i cały czas bardzo ciekawie, z czego muszę przyznać że najciekawsze jest kilka pierwszych numerów gdy akcja dzieje się w więzieniu. Jest wtedy bardzo ciekawie prowadzony wątek, dużo zwrotów akcji i z każdą stroną coraz więcej komplikacji. Matt zostaje zmuszony do zawarcia sojuszu z jednym ze swoich największych wrogów, a czyta się to naprawdę świetnie. Za to wycieczka do Europy to jeden wielki pościg i dochodzenie do bardzo dobrze ukrytej prawdy.

Od strony graficznej komiks jest rysowany bardzo realistyczną kreską. Raczej w ciemnych i szarych kolorach co w połączeniu z czerwonym strojem Daredevila robi świetne wrażenie. Równocześnie jest to wszystko bardzo czytelne i świetnie rozplanowane na planszach. Tak jak lubię najbardziej.

Podsumowując, seria jest bardzo przyjemna. To po prostu dobry komiks środka bez doszukiwania się w nim czegoś więcej. Ot po prostu dobra rozrywka, którą czyta się z wielką przyjemnością i ma się ochotę na więcej.

czwartek, 22 maja 2008

#48 Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull reż: Steven Spielberg, scen: George Lucas i David Koepp

Wczoraj wybrałem się z dziewczyną na przedpremierowy pokaz kolejnej części przygód Indiana Jonesa i muszę przyznać, że takiej porażki już dawno nie widzieliśmy. Ten film to absolutne dno i okaże się hitem tylko dlatego bo wszyscy pójdą na niego z sentymentu. Jednak aby nie być gołosłownym postaram się uzasadnić czemu jest aż tak źle.

Cała akcja filmu dzieje się w 1957 roku w USA więc jest to czas zimnej wojny. Trwają wszędzie polowania na komunistów i każdy jest podejrzany. W tej sytuacji nasz dzielny archeolog zostaje zawieszony w prawie do nauczania (min za uczestnictwo w badaniach nad bronią nuklearną, hahaha) i postanawia wyjechać do znajomego w Europie aby tam nauczać. Jednak jak to zawsze bywa w takich filmach, nie udaje mu się wyjechać ponieważ odnajduje go chłopak wychowywany przez przyjaciela ze studiów. Po krótkim spotkaniu zapoznawczym, wyruszają razem do południowej ameryki aby odnaleźć przyjaciela, tytułową kryształową czaszkę, mnóstwo przygód i to by było na tyle.UWAGA TERAZ SPOILERY:
Co nie podobało mi się już na samym początku to straszliwa sztuczność tego filmu i nie mówię tu o sztucznych dialogach i nieprawdopodobnych przygodach, bo do tego zostaliśmy przyzwyczajeni już w poprzednich częściach. Mówię tutaj o wstrętnym wrażeniu podczas oglądania, że cały film został nakręcony w studiu, a potem chamsko wklejono tło i to widać przez cały film. Dramat żeby w dobie dzisiejszych efektów specjalnych pozwolić sobie na coś takiego. Kolejna sprawa to bezsensowność fabuły. W tej części Indi przeżywa wybuch bomby atomowej, znajdując się w samym środku jej wybuchu, ponieważ uchronił się w lodówce. Fakt była wyłożona ołowiem, ale nasz bohater przeleciał w niej jakieś 5 km, uderzył o ziemię, otworzył lodówkę, wstał, otrzepał się i obejrzał grzyb atomowy jakby nigdy nic. O chorobie popromiennej już nie wspominam bo kto by się zajmował takimi pierdołami. Dalej czepiając się fabuły to tytułowa kryształowa czaszka okazuje się czaszką kosmity i na końcu filmu mamy oczywiście statek kosmiczny i takie tam. Po prostu zabili cały urok poprzednich części. Nie wspominam już o durnych gagach które nikogo nie śmieszą, wstawkach familijnych i jednym z bohaterów udającego Tarzana. Ten film to jest absolutne dno, w którym nie ma ani grama klimatu dawnych filmów.
KONIEC SPOILERÓW.

Podsumowując nie polecam gorąco wszystkim, którzy lubią poprzednie części. Ja bawiłem się świetnie z Moniką, a to tylko dzięki naszej ironii i szyderze. Osobiście mam wielki żal do Lucas i Spielberga o to że zrobili taki "dramat" z tego filmu. Ci dwaj panowie to wielcy specjaliści od świetnego kina rozrywkowego i dali nam mnóswto bohaterów którzy weszli do kanona popkultury, a tym filmem wspólnie zabili jednego z nich. Żal się człowiekowi robi jak się patrzy jak dobre kino schodzi na psy.


wtorek, 20 maja 2008

#47 The Bank Job reż:Roger Donaldson scen:Dick Clement, Ian La Frenais

Wczoraj jakoś tak pobuszowałem po internecie i odwiedziłem jedną stronę, gdzie w pełni legalnie i za darmo można obejrzeć kilka filmów, co też postanowiłem uczynić. Wybór padł na The Bank Job, Chociaż nic nie wiedziałem o tym filmie , poza tym że opowiada o skoku na bank. Cała opowieść dzieje się w Londynie w roku 1971 gdzie grupa drobnych kanciarzy dostaje robotę życia - obrabować bank. Wszystko jest przygotowane perfekcyjnie. Wiedzą, że nie ma alarmu w banku, mają sprzęt i zgraną ekipę, więc przystępują do dzieła. Cała akcja przebiega bez problemów, aż do czasu gdy okazuje się co tak w ogóle ukradli. Oczywiście poza pieniędzmi zwędzili jeszcze kilka przedmiotów należących do kilku wpływowych ludzi, którzy oczywiście pragną je odzyskać. Wtedy rozpoczyna się druga połowa filmu według mnie jeszcze bardziej interesująca i wciągająca.


Całym filmem bardzo mile się zaskoczyłem. Nie zapowiadał się jakoś specjalnie, ot kolejny film o skoku na bank i w sumie nie jest niczym ponad to, ale ogląda się to świetnie. Interesująca historia i to oparta na faktach (w co jest mi troszkę trudno uwierzyć), świetni bohaterowie, wszystko dobrze i sprawnie zrealizowane. Jak dla mnie podręcznikowy przykład dobrego kina rozrywkowego z rozsądną fabułą, a nie tylko z efektami specjalnymi. Osobiście polecam film na leniwe popołudnie, bo świetnie się tak sprawdza, a przy okazji jest potem o czym pogadać.

wtorek, 13 maja 2008

#46 Lars and the Real Girl reż:Craig Gillespie scen:Nancy Oliver

W pewnym małym amerykańskim miasteczku gdzie wiecznie jest zima mieszka sobie Lars wraz z bratem i jego żoną. Jest to bardzo samotny, nikogo nie dopuszczający do siebie odludek, co bardzo smuci jego rodzinę. Wszystko jednak do czasu, gdy pojawia się jego dziewczyna, a dokładniej zakupiona w sexshopie naturalnych rozmiarów lalka dla panów. Lars przedstawia ją wszystkim i nie dopuszcza do siebie nic poza tym. Chodzi z nią do kościoła, na przyjęcia i gdziekolwiek tylko może. Po krótkim czasie wszyscy w miasteczku znają Biankę (bo tak ma na imię ukochana Larsa) i zaczyna ona prowadzić czynny udział w życiu miasteczka. Nawet do tego stopnia, że nasza para zakochanych musi sobie robić grafik wszelkich spotkań. Tak oto przedstawia się fabuła tego pięknego filmu, w którym czeka nas jeszcze kilka ciekawych wydarzeń.


Film zaczyna się jak prawdziwy dramat, wolne, spokojne ujęcia, idealnie wpasowująca się muzyka do podkreślenia klimatu. Z czasem jednak pojawiają się akcenty humorystyczne i robi się troszkę lżej. Wielkie brawa należą się Ryanowi Gosling, którego pamiętamy chociażby z Fanatyka i Fracture. Tutaj wcielił się w tytułową rolę i wywiązał się z tego zadania znakomicie, za co w 2008 roku dostał nagrodę złotego globu. Jest niezwykle przekonywający w swojej małej obsesji oraz lęku przed dotykiem innych osób oraz jako zakochany człowiek, który kocha tak prawdziwie.

Jest to film o ludzkich słabościach, jak sobie z nimi radzimy (czasem zaskakująco jak w tym filmie) i bliskich nam osobach, które muszą się jakoś ustosunkować przecież do nas. Z drugiej strony, podczas oglądania, warto zwrócić uwagę na ludność miasteczka i ich reakcje na miłość Larsa. Nikt się nie wyśmiewał z nich, nie spotkała go żadna przykrość z niczyjej strony. Wręcz przeciwnie, wszyscy zaakceptowali nową osobę w mieście, przyjeżdżali po nią i zabierali na różne spotkania, czytała dzieciom bajki w szkole, chodziła na spotkania z przyjaciółkami i to wszystko aby pomóc choremu znajomemu. Pokazane jest to naprawdę pięknie i możemy brać z tej części filmu lekcję tolerancji i naukę jak powinniśmy traktować nam bliskie osoby.

Przyznam się, że oglądałem film na dwie raty (nie z mojej przyczyny) i o ile początek jakoś mnie nie pochłoną, to już druga połowa zawładnęła mną całkowicie. Dobry film, z bardzo miłym przesłaniem i w dodatku dający do myślenia, polecam, bo warto. Jeszcze jedno na koniec, co mnie bardzo dziwi. Film miał premierę 12.10.2007 w usa, z tego co wiem to u nas nawet na dvd nie jest zapowiedziany. Przykre to, ze tak wartościowy film został pominięty przez wydawców.

wtorek, 6 maja 2008

#45 koniec "wyszukane w sieci" i małe podsumowanko

Postanowiłem zakończyć mojego drugiego bloga "wyszukane w sieci" i skopiować tu co lepsze motywy. jakoś na bieżąco będę wam prezentował to co gdzieś tam znalazłem albo co mi znajomi podeślą. tym oto sposobem zaczynam.

Davida Firtha i jego dzieło "salad finger" polecam gorąco wszystkim fanom makabry, psychodelii i wszelkiego typu dziwactw. polecam również A CARTOON FOR VALENTINE'S DAY w wykonaniu tego pana.

następujące trzy strony polecam ludziom kreatywnym: bombay TV bombay TV2 oraz classik tv to trzy strony na których do fragmentów filmów można podkładać tekst. powstają czasem z tego świetne rzeczy. Natomiast na stronie Simpsonize Me możecie zobaczyć jak będziecie wyglądać jako członkowie społeczności Springfield. ja wyglądam tak:drummachine to jedna z moich ulubionych stron internetowych i zarazem animacji. do obejrzenia tutaj. uprzedzam czasem wolno się ładuje.


cudowne 10 minut mojego dzieciństwa - zapraszam.

tyle z ciekawych rzeczy się znalazła. jakoś mało ale co zrobić, widać nie był to dobry pomysł.


środa, 30 kwietnia 2008

#44 Planetary #1: Dookoła świata i inne opowiadania cz.1 scen:Warren Ellis rys:John Cassaday

Planetary to komiks opowiadający o archeologach rzeczy niemożliwych. Pierwszy tom składa się z trzech zamkniętych opowieści. Pierwsza historia opowiada o tajemniczym kompleksie umieszczonym pod górą. Druga o wyspie Zero, o którą trwa długotrwały spór o prawo do własności pomiędzy Japonią i Rosją oraz ostatnia historia o duchu policjanta nawiedzającego ulice Hong Kongu. Poznajemy również w tym tomie ogólne założenie serii i główne postacie, a są nimi Elijah Snow, Jakita Wagner oraz Drummer. Każdy z nich posiada jakąś super zdolność, dzięki czemu tworzą oddział do spraw niemożliwych.


Sam komiks to taka czysta rozrywka na przyzwoitym poziome do której już zdążył nas przyzwyczaić Ellis chociażby WE3 oraz Transmetropolitan. Cały tomik czyta się bardzo przyjemnie, opowieści są wciągające i z odrobiną humoru, co sprawia że cała seria robi się lekka i w sam raz na popołudnie.

Od strony graficznej komiks prezentuje się bardzo dobrze i tak jak lubię. Widać że Cassadey zna się na swojej pracy i świetnie mu to wychodzi. Dla przykładu zamieściłem okładkę trzeciego numeru, która mi się podoba nieziemsko. Takie połączenie klasycznego kadru amerykańskiego komiksu z jakby naszkicowaną postacią. W komiksie w oryginalnym rozmiarze wygląda to znacznie lepiej. Tak samo w ostatniej opowieści kadr na całą stronę podczas, którego Jakita zatrzymuję nogą rozpędzony samochód. Cudownie to wygląda, te latające części samochodu, wypadający kierowca. Mnie to urzekło.

Ogólnie to polecam komiks bo to dobra rozrywka w bardzo fajnej cenie w sam raz na popołudnie. Biorąc również co Monzoku ma w planach wydać jeszcze to trzeba ich wspierać poprzez kupowanie ich komiksów, aby wydali wszystko według planów.

niedziela, 27 kwietnia 2008

#43 Cloverfield reż: Matt Reeves scen: Drew Goddard

Normalny dzień w życiu grupki młodych ludzi. Robią zakupy, rozmawiają i przygotowują się do pożegnalnej imprezy jednego ze swoich przyjaciół ponieważ wyjeżdża do Japonii do pracy. Wszystko miłe i sielankowe do czasu małego trzęsienia ziemi podczas imprezy. Przynajmniej tak to na początku wygląda. Szybko się jednak okazuje, że zamiast trzęsienia ziemi Manhattan zostaje zaatakowany. Wszędzie wybucha panika, ludzie są zdezorientowani, wokoło totalna demolka i zniszczenie. Prędko pojawia się wojsko na ulicach z odsieczą i wydaje się że wszystko prędko wróci do normy, jednak to dopiero połowa filmu.
Bardzo podoba mi się pomysł na realizację tego filmu. Atak olbrzymiego potwora z punktu widzenia zwykłych ludzi. Cały film jest jakby kręcony z ręki przez jednego z głównych bohaterów filmu. Chodź widzieliśmy już taki zabieg chociażby w "Blair Witch Project" to tutaj świetnie to pasuje i naprawdę wciągnąłem się w konwencję.
"Cloverfield" to taki film w stylu Godzilli tylko ze bez potwora, co mnie bardzo zauroczyło. Zamiast skupiać się na efektach i lateksowych kostiumach mamy ciekawe i realistyczne postacie. Całość skupią się głównie na relacjach międzyludzkich i zachowaniach ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Moim zdaniem warto zobaczyć ten film, bo to dobre kino rozrywkowe, z oklepanym motywem ale za to zrealizowane w całkiem nowy sposób.



czwartek, 24 kwietnia 2008

#42 Stan Sakai w Polsce

Od 21 do 23 przyjechał do naszego kraju Stan Sakai, autor komiksów o Usagim. Ja niestety z powodu pracy nie mogłem być na spotkaniu, ale moja ukochana wybrała się na spotkanie i przy okazji załatwiła mi autograf i to w dodatku bardzo ładny za co jej bardzo dziękuje :Sama mówiła, że było bardzo miło i kameralnie. Stan zrobił na niej bardzo pozytywne wrażenie i powiedziała że to strasznie miły człowiek. No nic żałuję że nie mogłem się pojawić. Jednak byłem już na jednym spotkaniu z tym artystą kilka lat temu i muszę potwierdzić wszystko i dodać również że to niezwykle skromny człowiek, z czego mam taką małą pamiątkę:
No nic, mam nadzieję, że będzie jeszcze nie jedna okazja na takie spotkanie i tym razem będę mógł się wybrać.



wtorek, 26 lutego 2008

#41 Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street reż. Tim Burton, scen.John Logan

Najnowszy film Tima Burtona wzbudził we mnie mieszane uczucia. Jako wielki fan tego reżysera i jego wszelkiej twórczości nie mogłem się doczekać nowego dzieła. Uwielbiam jego styl, mroczny, troszkę szalony i zawsze niezwykle wyszukany wizualnie. Filmy które kręci są dla mnie takim miłym powrotem do czasów dzieciństwa. Zawsze odbieram je w jakimś sensie jako bajki, lecz dla raczej starszych odbiorców. Tym razem niestety troszkę się zawiodłem.


Film opowiada o golibrodzie, który miał piękną żonę i córkę, tworzyli kochającą się rodzinę lecz niestety mieli pecha. W żonie golibrody zakochał się również sędzia, który rządził całym miastem. Ponieważ był to człowiek bezwzględny usunął naszego bohatera, a sam zaopiekował się żoną i córką. Nasz bohater jednak powraca po latach i pragnie tylko zemsty. Wynajmuje pięterko u jednej właścicielki piekarni, rozkręcają razem interes (dość specyficzny swoją drogą) i realizuje plan zemsty.

Film jest mroczny, szczególnie pod koniec brutalny, ale i śmieszny, co chyba jednak nie było zamierzone przez reżysera. Jak dla mnie to jakoś za mało Burtona w tym filmie. Brakuje wymyślnych scenerii, przedziwnych postaci, chodź nie do końca bo Sweeney Tod i jego wspólniczka całkiem dobrze się wpisują w standard postaci tego reżysera. Jakoś nie udało mi się odnaleźć tej bajkowości, którą tak bardzo lubiłem. Cała historia jak dla mnie jest potraktowana za bardzo na serio. W poprzednich filmach było więcej dystansu i zabawy konwencją. No i rzecz, która mi przeszkadzała najbardziej to wieczne śpiewanie. Wiem w końcu wybrałem się na musical więc czego się niby spodziewałem?

Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tego filmu. Z jednej strony to wciąż ewidentnie dzieło Burtona, jednak jakieś takie niekompletne jak dla mnie. Może jak obejrzę to kiedyś jeszcze raz to się przekonam. Znam ludzi, którym podobało się bardzo i ogólnie opinie są podzielone. Dla mnie to taki bardzo przyzwoity średniak z dużą dawką oryginalności. Na koniec uprzedzam jednak, że ostatnie pół godziny filmu jest naprawdę brutalne i krwawe, jednak ja bawiłem się wtedy świetnie. Było to takie mocno groteskowe i tak cudownie przerysowane. Końcówka po prostu bomba i świetna zabawa.

#40 Juno reż. Jason Reitman, scen. Diablo Cody

Przez weekend jakoś udało mi się zobaczyć "Juno" i od razu muszę powiedzieć, że to najlepszy film jaki widziałem przez ostatnie kilka miesięcy. Film opowiada historię szesnastoletniej dziewczyny (w tej roli świetna Ellen Page), która ku swemu wielkiemu zaskoczeniu dowiaduje się, że jest w ciąży. W takim wieku nie jest łatwo, a już tym bardziej w błogosławionym stanie. Na początku nasza bohaterka decyduje się na aborcję. Jednak po wizycie u lekarza dochodzi do wniosku, że , jednak lepiej będzie urodzić i oddać dziecko do adopcji. Znajduje przyszłych rodziców z ogłoszenia, którzy okazują się doskonali i w pełni odpowiadający wszelkim wymogą Juno, podpisuje wszelkie wymagane dokumenty (swoją drogą jeśli tak to wygląda w stanach to mają to niezwykle uproszczone) no i rodzi. Po drodze dzieję się naprawdę dużo, zabawnie i tak pokrótce wygląda cała fabuła.


Jak sami widzicie fabuła nie jest jakaś specjalnie wyszukana, ale nie tutaj tkwi moc filmu. Fenomenalne w tym obrazie są dialogi i w sumie czarny humor. Juno rzuca tak celnymi, sarkastycznymi i inteligentnymi tekstami, że aż chce się więcej. Postacie występujące w filmie też są niesamowite, choćby chłopak Juno zakręcony na punkcie tic-taców, jej ojciec z wiecznie stoickim spokojem, już o głównej bohaterce nie wspominając. Poza tym jest to bardzo ciepły i miły film klimatem bardzo podobny do czeskich filmów albo "Little Miss Sunshine"

Ja ubawiłem się świetnie podczas seansu. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem tak bardzo zadowolony z doboru filmu. Dla mnie to niezwykle oryginalny, śmieszny i ciepły film. Ogląda się go wspaniale i gorąco polecam. Grzech nie zobaczyć, bo takich perełek jest niezwykle mało ostatnio w naszych kinach. Z tego rocznych oscarów jest to jedna z nielicznych (moim zdaniem) w pełni zasłużona nagroda, ponieważ "Juno" otrzymał za oryginalny scenariusz.

poniedziałek, 25 lutego 2008

#39 tysiąc

Dziś tak jakoś inaczej będzie. Bez żadnej recenzji, bez kultury, że się tak wyrażę. Jakoś w ostatnich dniach przekroczyłem tysiąc odwiedzin mojego bloga. Wiem że nie jest to jakoś specjalnie dużo, ale dla mnie to miła wiadomość. Przez te osiem miesięcy napisałem 39 postów z czego 37 to jakaś moja opinia na temat tego co oglądam i czytam. Czasem nawet ktoś coś skomentował i było już całkiem miło. Lubię spędzać czas podczas tworzenia tego bloga i nawet ostatnio jakoś więcej chęci i zapału do kolejnego pisania. Dziękuję pięknie za wasze zaglądanie tutaj, a w szczególności kilku stałym czytelnikom o których wiem. W tym miejscu chciałbym jeszcze podziękować Monice, bo to dzięki niej pojawiła się część tekstów. Na przyszłość mam nadzieję że dalej będziecie zaglądać tak licznie i często, a może nawet uda się zwiększyć tą liczbę. Od siebie mogę powiedzieć, że postaram się pisać częściej, a że ostatnio mam jakoś znowu więcej zapału i ochoty to powinno być dobrze.

niedziela, 24 lutego 2008

#38 Morfołaki scen: Nikodem Skrodzki, rys: Mateusz Skutnik

Kolejny komiks, który dostałem. Jednak tym razem od mikołaja i znalazłem go pod poduszką. Przyznam się, że w pierwszej chwili gdy zobaczyłem to tomiszcze miałem mieszane uczucia i tak średnio się cieszyłem, ponieważ nie był on na mojej liście do zakupu. Z tego co o nim czytałem i po pobieżnym przeglądnięciu w Empiku jakoś średnio wzbudził moje zainteresowanie. Jakież było moje wielkie zaskoczenie, gdy już go przeczytałem.


Timon i Cisi Wspólnicy wydali kompletny zbiór opowieści ze świata Morfołaków. Morfołaki to świat pełen magii, mroczny, ale za razem pełen czarnego humoru. Fabuła jest skonstruowana za pomocą kilkudziesięciu opowieści, opowiadających o najdziwniejszych postaciach. Jest tu licho co nigdy nie śpi, są podwodne królestwa, są Sufoki - najmądrzejsze istoty w tym świecie. Jedne historie są wesołe, inne dają do myślenia, jednak mnie najbardziej spodobały się bardzo celne i zaskakujące zakończenia dużej większości opowieści.

Od strony wizualnej komiks przedstawia się raczej jako twór undergroundowy. Kreska bardzo specyficzna, czarno biała, momentami bardzo prosta, wręcz umowna. Innym razem naprawdę pokręcona i człowiek zastanawia się od której strony to się ogląda. Dla mnie mistrzostwem są wszelkie rysunki przedstawiające Królika i Licho - moi dwaj ulubieńcy.

Jak dla mnie komiks ten to absolutny musisz mieć i obok "Na szybko spisane 1980-90" oraz "Blaki" to najlepszy polski album wydany w 2007 roku. Czyta się to świetnie, wciąga jak chodzenie po bagnach, a uzależnia jak heroina. Gorąco polecam. Wielkie brawa należą się również dla wydawcy bo podarował nam coś naprawdę pięknego. Poza komiksem (czego jest jakieś ponad 300 stron, więc grube tomisko) jest również bestiariusz wszystkich najważniejszych postaci komiksu oraz szkice z powstawania tego albumu. Pozostali twórcy historii obrazkowych i wydawcy powinni się z tego przykładu uczyć, jak powinno wyglądać wydanie każdego komiksu.

niedziela, 17 lutego 2008

#37 Baśnie - Folwark zwierzęcy, tom 2 scen:Bill Willingham, rys:Mark Buckingham, Steve Leialoha


Jakoś na początku lutego dostałem ten komiks od wspaniałej osoby (w tym miejscu dziękuje za niego bardzo mocno i za wszystkie inne) i dopiero teraz udało mi się go jakoś przeczytać. Co najfajniejsze bardzo chciałem to zrobić, ale u mnie to jest taka norma, że wszystko leży i czeka na własną kolej. Aktualnie czekają na mnie jeszcze cztery komiksy.


Po przeczytaniu pierwszego tomu, przyznam się że mocno nabrałem ochoty na resztę. Bardzo ciekawa historia z wieloma zwrotami akcji, ciekawi bohaterowie i ogólnie fajny, przyjemny komiks na popołudnie. W drugim tomie pt:"Folwark zwierzęcy" dzieje się jeszcze więcej, szybciej i w dodatku krwawo. Cała historia opowiada o wyprawie Królewny Śnieżki i jej siostry Róży na farmę dla tej części baśniowców, którzy z powodu swojego wyglądu (zazwyczaj są to gadające zwierzęta) nie mogą się wtopić w normalne otoczenie i mieszkać wśród ludzi. Gdy docierają na miejsce okazuje się, że jej mieszkańcy niezadowoleni z tego jak muszą żyć przygotowują się do buntu i walki o "wolność". Nic więcej nie powiem, ale na pewno trzeba przyznać, że fabuła jest wciągająca, zaskakująca i nic nie jest takie jak wygląda na samym początku.

Oprawa graficzna, jak to bywa w seriach spod szyldu Vertigo, nie jest jakaś specjalnie oszałamiająca, jednak trzeba przyznać że świetnie pasuje do opowiadanej historii. Jakos tak wspaniale się wpasowuje w klimat bajkowy.Taki czytelny, realistyczny rysunek z ładna paletą kolorów i tyle. Ja tam jestem zwolennikiem takiej kreski i bardzo mi odpowiada. Mówiąc o stronie graficznej tej serii nie można zapomnieć o panu co sie zwie James Jean i jest twórcą niesamowitych okładek do każdego z numerów. Zainteresowanych odsyłam do tej strony gdzie można zobaczyć galerię wszystkich okładek jak i innych prac tego artysty. Ja osobiście gorąco polecam.

Jeśli macie ochotę na przyjemną rozrywkę, na przyzwoitym poziomie to gorąco polecam. Wartka i ciekawa fabuła. W szczególności spodobała mi się postać Złotowłosej, zapatrzonej w sprawę działaczki propagująca zbrojne rozwiązanie całej sprawy. Jest świetna w tym całym swoim fanatyzmie i poświęceniu dla sprawy. Świetnie jest to narysowane i momentami naprawdę zabawne. Osobiście gorąco polecam i z niecierpliwością czekam na kolejny tom. Jeszcze na koniec. Jestem bardzo zadowolony i mile zaskoczony z galerii okładek i szkiców na końcu komiksu i na reszcie wygląda to tak jak powinno, a nie taka pikseloza jak w jednym z tomów Kaznodziei.

ps. W tym tomie jest min. przemoc, walka klas, rewolucja, zoofilia (zamaskowana ale jest), sprośne żarty, rozmowy o seksie i żeby było zabawnie komiks nie jest od 18 lat. Tak dla zachęty hahaha.