poniedziałek, 19 marca 2012

#133 The Girl with the Dragon Tattoo reż. David Fincher scen. Steven Zaillian

Podobnie jak z The Social Network kompletnie nie czekałem na nowy film Finchera. Nie śledziłem newsów i też nie oglądałem trailerów. Gdy dowiedziałem się, że jest to adaptacja książki i dodatkowo jeszcze amerykańska wersja Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet to już całkiem sobie odpuściłem seans.


Szczerze przyznam, że nie wiem co mnie potem z powrotem przygnało do tego obrazu. Polecenie przez dobrego znajomego, nazwisko reżysera, dobre recenzje? Pewnie wszystko po trochu i sam też w pewnym momencie się mocno nakręcałem dodatkowo dzięki czemu w końcu obejrzałem i nie wiem jak zrobił to reżyser, ale znowu nakręcił świetny film.


Sama historia zawarta w filmie opowiada losy dziennikarza śledczego Mikaela Blomkvista (Daniel Craig), który właśnie przegrał proces o zniesławienie znanego przedsiębiorcy i jego czasopismo chyli się ku bankructwo. W tak trudnej sytuacji odzywa się do niego właściciel koncernu przemysłowego, Henrik Vangera (Christopher Plummer) z propozycją napisania swojej autobiografii i przy okazji rozwiązania rodzinnej tragedii zniknięcia jego podopiecznej, 16-letniej Harriet Vanger 40 lat temu. Film to taki typowy thriller z poszukiwaniem śladów i tropów, poznawania zależności pomiędzy wszelkimi członkami rodziny, którą nasz bohater opisuje w autobiografii swojego zleceniodawcy. Ogrom pracy dla naszego reportera jest tak wielki, że decyduje się na współpracę z niezwykle inteligentną hakerkę, Lisbeth Salander (Rooney Mara), dzięki, której cały film nabiera kolorytów i smaczków.



Fincher dał mi po pysku, znowu! Oglądając jego najnowszy film znowu czułem jakiś dziwny niepokój w trakcie całego seansu. Dodatkowo podczas scen głównej bohaterki z jej kuratorem odczuwałem złość, potem wściekłość, a na końcu jakiś dziwny wstyd przed kobietą z którą byłem na seansie. Wszystko to z powodu tego, że mężczyźni to czasem strasznymi gnojami, delikatnie mówiąc, potrafią być. Znowu coś czułem podczas seansu i to dość intensywnie, a dla mnie to świetny wyznacznik dla filmów, bo w końcu po to je oglądam aby coś poczuć. Dodatkowo postać Lisbeth to chyba najlepsza część całego filmu. Jej nastawienie do życia, zachowanie, wygląd i sposób radzenia sobie z życiem jest porażający, jakiś hipnotyzujący i kompletny. Postać ta jak tylko pojawiła się na ekranie, od razu zdobyła moją sympatię.


Cała opowieść została poprowadzona wzorowo. Wciąga od pierwszej minuty i nie pozwala na chwilę wytchnienia przy okazji pozwalając na własne domysły i próby rozwiązania całej zagadki przed głównym bohaterem. Dodatkowo całość, jak zwykle w przypadku tego reżysera, jest świetnie wykonana od strony technicznej. Widać już to w samej czołówce, która jest genialna i wspaniale wykonana. Dodatkowo bardzo dobrze zgrany jest obraz z muzyką skomponowaną przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa, która już od pierwszych minut świetnie buduje mroczny i niepokojący klimat.


Dla mnie to jeden z lepszych filmów jaki ostatnio widziałem. Chociaż nie widziałem pierwowzoru, ani nie czytałem książki, które są ponoć jeszcze lepsze. Film momentami nie przyjemny, ale ze wspaniałym klimatem, ciekawy i kończący się w taki dość nietypowy sposób, co bardzo mile mnie zaskoczyło. Bardzo chętnie do niego kiedyś powrócę aby sprawdzić jak bardzo się zestarzał i czy przypadkiem te dwie i pół godziny nie zrobiły się za bardzo męczące.

wtorek, 6 marca 2012

#132 Green Arrow: Year One scen. Andy Diggle rys. Jock


Oliver Queen to typowy miliarder z komiksowego świata, podobny chociażby do Bruca Wayna. Dużo imprezuje, zawsze w towarzystwie pięknych kobiet, a w wolnych chwilach wydaje swój majątek na poszukiwanie celu w życiu i jakiegoś dreszczyku emocji.  Pewnie mógłby tak jeszcze długo, gdyby nie wyprawa w interesach wraz ze swym przyjacielem i podwładnym zarazem. Skoro interes miał  być nie do końca legalny, "to dziwnym nie jest", że i przyjaciel okazał się zdrajcą. Przez ten splot wydarzeń Oliver wylądował na bezludnej wyspie, jak mu się tylko na początku wydawało. Gdzie musi nauczyć się żyć od  nowa przy okazji odnajdując sens życia swego.


Cała historia jest dość sprawnie napisana i ciekawie się rozpoczyna. Na początku widzimy rozpieszczonego młodzieńca, wydającego pieniądze na ekstremalne wyprawy chociażby jak nurkowanie do wraku Titanica lub zdobywanie Antarktydy. Wszystko, aby tylko zagłuszyć pustkę bezcelowej egzystencji. Tak to wyglądało do czasu pewnej aukcji charytatywnej na której nasz bohater kupuje łuk należący do legendarnego łucznika Howarda Hilla. W tym momencie Olliemu pierwszy raz oczy zaświecają się na zielono. Następnie dzięki swemu przyjacielowi, cudem trafia na zapomnianą przez świat wyspę. Uczy się tam żyć, polować i radzić sobie z dala od cywilizacji, przy okazji szkoląc się we władaniu łukiem. Tak żyłby sobie spokojnie i samotnie dopóki nie odkrył, że na wyspie nie jest sam, a inni lokatorzy z pewnością nie są nastawieni pokojowo do naszego bohatera.


Wtedy zaczyna się typowy origin postaci i sztampowa opowieść o superbohaterze. Historia jakich czytaliśmy już wiele i niestety nic nie wnosząca nowego do tematu. Mamy bohatera, który z samoluba i osoby będącej przekonanej, że jest pępkiem świata, nagle zmienia się w obrońcę uciśnionych. Wszystko to jest mocno przewidywalne i niestety nie nadaje się na nic innego jak bardzo lekką opowieść na weekendowe popołudnie lub całkiem przyjemny relaks po ciężkim dniu.


Od strony graficznej największe wrażenie zrobiły na mnie okładki tej mini serii, których autorem jest nie jaki Jock. Jest to rysownik odpowiedzialny za nawet u nas znaną serię "Losers" swego czasu wydaną przez wydawnictwo Taurus MediaWięc jeśli ktoś z was miał kiedykolwiek do czynienia z tym komiksem, to ma wyobrażenie jak wygląda również opowieść o Green Arrow. Kreska jest lekka, troszkę uproszczona, ale świetnie się nadająca do komiksu pełnego akcji, którym niewątpliwie są przygody zielonego łucznika. Cała paleta kolorów głównie opiera się na wszelkich odcieniach zieleni, co wynika z akcji dziejącej się na tropikalnej wyspie, a dodatkowo świetnie pasuje do bohatera opowieści.


Podsumowując, dla mnie ten komiks nie wnosi kompletnie nic w superhero ani historii o powstaniu bohaterów, ale nie o to w nim chodzi. Tak naprawdę to całkiem przyjemna historia w której już na pierwszych stronach wiadomo jak się wszystko potoczy, a mimo to dobrze się to czyta po ciężkim dniu w pracy. Czytadło, które jakoś specjalnie nie obraża czytelnika, a pozwala na chwilę odpoczynku, relaksu i zapomnienia od trosk życia codziennego. .