sobota, 19 lipca 2008

#56 Wanted reż. Timur Bekmambetov, scen. Michael Brandt i Derek Haas

Wczoraj poszedłem ze znajomymi do kina. Mieliśmy ochotę na coś lekkiego i przyjemnego jak to w piątkowy wieczór. No i wybór padł na Wanted, bo na podstawie komiksu i Angelina też jest, więc kupiliśmy bilety.
Film opowiada historię Wesley'a Gibsona (w tej roli James McAvoy) życiowego nieudacznika, który męczy się w pracy jako księgowy, trapią go stany lękowe i jego najlepszy kumpel sypia z jego dziewczyną, o czym on wie i nic z tym nie robi. W dzieciństwie opuszczony przez ojciec i to właśnie z jego powodu zmieni się całe jego życie. Pewnego dnia nasz bohater zostaje zaczepiony przez piękną nieznajomą (Angelina Jolie), która oznajmia mu, że jego ojciec został zabity poprzedniego dnia i w dodatku był najlepszym płatnym zabójcą na świecie. Oznajmia również, że nasz Wesley, jako syn takiego profesjonalisty, również ma zostać płatnym zabójcą. Zanim dotrwamy do końca to zobaczymy również jak wyglądało szkolenie naszego bohatera, pierwsze zlecenia, aż do finałowego pojedynku z mordercą ojca.
Film jest adaptacją komiksowej mini serii Marka Millara i J. G. Jones i ma być rozrywką z bardzo dużą ilością efektów specjalnych i nic ponad to, jednak dla mnie to była komedia. Co raczej nie było zamierzone przez twórców. Zaczynając od początkowej sceny gdzie jeden człowiek przeskakuje z jednego drapacza chmur na drugi. Tak na oko jakieś pół kilometra. Pomysł z bractwem, które zabija na zlecenie krosna (tak dobrze czytacie krosna), które jest prowadzone przez los. Atak przy pomocy tysięcy szczurów z małymi bombami. No jest takich perełek naprawdę sporo. Jednak co muszę przyznać, to od strony wizualnej film wygląda naprawdę dobrze. Jednak tylko dobrze, bo oczywiście niektóre sceny są niedopracowane co widać, jak chociażby podczas sceny szkolenia naszego bohatera na pociągu.
Film można zobaczyć, ale w sumie po co? Rozrywka to raczej średnia, fabuła prosta jak konstrukcja cepa, chodź pod koniec miała nas zaskoczyć. Efekciarski jest aż do bólu ale przełomu na miarę Matrix'a to nie zrobili więc można też spokojnie odpuścić. Ogólnie rzecz ujmując to taki średniak ten film i ma tylko dwa plusy - za Angelinę i kawałek Nine Inch Nails - Every Day is Exactly The Same.



piątek, 18 lipca 2008

#55 5 to liczba doskonała scen. i rys. Igort

"tak, to przywilej być nikim"


Pierwszy raz miałem styczność z tym komiksem jakieś dwa lata temu podczas podziwiania zasobów biblioteki miejskiej w Liverpoolu i jakoś nie przypadł mi wtedy w ogóle do gustu. Dziś muszę przyznać, że nie rozumiem dalej tego ogólnie panującego zachwytu nad tym komiksem na różnych polskich stronach i blogach, co jednak nie zmienia faktu, że jest to komiks naprawdę dobry.
"5 to liczba doskonała" opowiada o życiu wieloletniego cyngla na usługach mafii. Całe swe życie przepracował dla niej, aż do dnia kiedy zabijają mu syna. Wtedy pragnie zemsty i występuje przeciw swojej "rodzinie". Tak prezentuje się główny wątek komiksu. Jednak jest to również opowieść o tym co jest naprawdę ważne w życiu, przyjaźni, poświęceniu i byciu nikim.
Mi osobiście najbardziej spodobała się scena gdy główny bohater odwiedza kościół i rozmawia z matką boską. Prosi ją o pomoc w tym co ma zrobić, aby znowu mógł stać się tym kim był, aby znów mógł zabijać. Scena świetnie ukazuje podwójną moralność włoskich mafiozo, z jednej strony bardzo religijnych, z drugiej każdy wie jak jest. Sam komiks jest pełen odniesień dla stylistyki noir i klimatów mafijnych.
Od strony graficznej widać, że Igort czuje się świetnie w co najmniej kilku technikach, które jest w stanie świetnie łączyć w obrębie jednej strony. Najciekawiej jednak, według mnie, prezentuje się kadrowanie, które zaczynając od stron z jednym kadrem, a kończąc na totalnie krzywych i dziwnych kadrach ilustrujących sny głównego bohatera. Jednak da się w tym znaleźć pewną regułę. Niektóre kadry przypominały mi nawet styl Art Deco, który bardzo lubię.
Komiks czyta się naprawdę dobrze i płynnie. Jak dla mnie jest to świetna pozycja dla wszystkich ludzi lubiących mafijne klimaty i ciekawe historię. Jak pisałem na wstępie może nie jest to rzecz wybitna, ale na pewno warta swojej ceny.

środa, 16 lipca 2008

#54 Heineken Open'er Festival 2008

Nie było gwiazd na miarę zeszłorocznego festiwalu i moim zdaniem najlepszego, ale też było przyjemnie. Zaczynając od samego początku to na miejscu byłem już w czwartek rano, bo tak przyjechaliśmy z moją dziewczyną. W ramach dodatkowego dnia urlopu i większej ilości spędzonego czasu razem.

Czwartek:
Na sam początek zgrzyt. Dowiedzieliśmy się na dworcu, że autobusy festiwalowe działają dopiero od dnia następnego, więc musieliśmy zajechać normalną komunikacją miejską. Na miejscu kolejny zgrzyt bo okazało się że nie wpuszczają jeszcze na pole namiotowe i byliśmy zmuszeni siedzieć na trawie przy drodze jakąś godzinkę. Mówi się trudno i żyje dalej. Następnie szybkie rozłożenie namiotu i prysznic po podróży jeszcze w ciepłej wodzie i czystych kabinach prysznicowych. Resztę dnia spędziliśmy w Gdyni na spacerowaniu po sklepach i okolicy. Zaliczyliśmy dobry obiad zakupiliśmy butelkę wina i jakoś ok 19 udaliśmy się na plażę w celu obejrzenia romantycznego zachodu słońca i tu wałki dwa. Chcieliśmy troszkę schłodzić wino w morzu i straciliśmy je. Wstrętne, zdradzieckie i pełne glonów morze porwało nam butelkę, a słońce zamiast zachodzić do wody zaszło nad jakimiś chaszczami. Troszkę podłamani wróciliśmy na pole namiotowe, jakieś piwka w namiocie i spać.

Piątek:
w okolicach południa spotkanie reszty znajomych i przenosiny namiotu, żebyśmy wszyscy byli razem i ku memu zaskoczeniu zobaczyłem swoją kuzynkę! W ciągu dnia obiad, wypad do Gdyni i takie tam głupoty aż do koncertów. Na sam początek Muchy, które olałem bo już widziałem kiedyś i poszedłem na Mitch & Mitch Big Band i tak średnio mi spasowali. Szczerze powiem że nic specjalnego. Editors strasznie smętnie grali i jakoś z pięć kawałków posiedziałem, a potem wybrałem piwo zamiast ich. Jakoś w tym czasie spotkałem mojego dobrego kumpla Koze i zaczęliśmy się zaprawiać na koncert The Raconteurs, bo to był dla nas gwóźdz programu na piątek. W między czasie pojawiła się również moja dziewczyna i tym o to sposobem na koncert byliśmy zrobieni całkiem przyjemnie. Staliśmy jakoś w siódmym rzędzie od sceny i muszę przyznać że Jack White i jego ekipa dali świetny koncert. Grali po prostu starego dobrego rocka z kopem i byli świetni. Następnie udaliśmy się do czerwonego namiotu Malboro gdzie była imprezka z dj w klimatach ogólnie d'n'b i bardzo nam to pasowało. Potem powrót do namiotu i zabawa przez jakieś 30 min z Fisherspooner nad czym bardzo ubolewamy, bo impreza była niesamowita. Później jakoś znowu powrót do namiotu Malboro i tam już zostaliśmy do piątej rano.

Sobota:
Był to dla nas najkrótszy dzień. Najpierw Interpol na który troszkę liczyłem i chciałem zobaczyć i jakoś po pięciu kawałkach poszedłem na piwo i do namiotu na Cocorosie i Sex Pistols. Na tym pierwszym się troszkę zawiodłem, chodź grali naprawdę fajnie, ale spodziewałem się jakoś lepszego klimatu, więcej jakiejś magi. Jednak mieli świetnego bitboxera, który jak zrobił z pięć minutowe solo to opadły nam szczęki. Punkowi dziadkowie dalej żyją, nawet się ruszają i muszę powiedzieć że mi się podobało, chodź bardziej jako ciekawostka niż jako to że ich lubię. God save The Queen usłyszałem jednak już leżąc w swoim namiocie, ładnie się niosło.

Niedziela:
Co tu dużo mówić, był to najbardziej oczekiwany dzień przez nas. Najpierw Goldfrapp który smuty straszne grał i skończyło się na wycieczce na piwo. Następnie Massive Attack, które też smuty zapuszczało ale lubimy i świetnie się tego słuchało. Na koniec jak dla mnie największa gwiazda festiwalu, a nie tam jakiś Jay-Z czy inne jakieś duperele, czyli Chemical Brothers. To co zrobili Ci panowie nie da się opisać. Grali sobie set djski przeplatany swoimi kawałkami. Jak na samym początku zagrali galvanise to cały zgromadzony tłum normalnie zwariował ze szczęście. Potem było jeszcze min. star gitar, hey boys hey gilrs i do it again. Do tego wszystkiego niesamowite wizualizacje i mnie osobiście mocno panowie wbili w posadzkę. Jak skończyli grać to była jakoś trzecia w nocy i było trzeba się bawić dalej więc udaliśmy się do już dobrze nam znanego czerwonego namiotu. Impreza trwała jakoś do piątej i musieliśmy się udać do przyczepy chyba kinder bueno na końcowe wycienczenie organizmu. Potem już tylko został nam prysznic i zbieranie się na pociąg.

Podsumowując, w tym roku był znacznie słabszy program niż w zeszłym roku a i tak bawiłem się naprawdę świetnie. Jedynym minusem był straszny tłok wszędzie i kolejki i przeokropnie drogie jedzenie na miasteczku festiwalowym, ale to już standard jest. Pewnie w przyszłym roku też pojadę i dziękuje pewnej pani że wytrzymała tam ze mną.








środa, 2 lipca 2008

#53 Dziennik autor: Chuck Palahniuk


"...Widzimy to, co chcemy. Widzimy jak, chcemy..."

Chucka Palahniuka lubię i cenię odkąd poznałem Fight Club, mój absolutnie ulubiony film i chyba nie jestem oryginalny z tym moim początkiem. Dopiero potem przeczytałem książkę o tym samym tytule i od tego czasu tak jakoś powracam do tego autora za każdym razem gdy na naszym rynku pojawi się jego kolejna powieść.

"Dzienniki" opowiadają historię Misty, dawniej dobrze zapowiadającej się malarki, a obecnie znudzonej życiem kelnerki. W wolnych chwilach odwiedza swojego chorego, a praktycznie martwego męża w szpitalu i pisze dla niego dziennik, gdyby się kiedyś ocknął z choroby. Główna akcja książki zaczyna się w momencie kiedy Misty dowiaduje się że jej mąż podczas prac remontowych różnych domów zamurował pewne pomieszczenia i teraz ich prawowici właściciele odkrywają to co w nich zostało, a zostały tam pozostawione wiadomości dla Misty i ostrzeżenia dla ludzi. Od tego momentu akcja zaczyna się mocno gmatwać i zagęszczać aż do ciekawego finału.

Jest to trzecia książka po Fight Club i Rozbitku Palahniuka, którą przeczytałem i muszę powiedzieć, że jest bardzo typowa dla tego autora, więc jeśli ktoś już miał z nim styczność to wie czego się spodziewać. Pełna czarnego humoru, przygnębiająca ale również dająca do myślenia. Kolejna krytyka konsumpcyjnego trybu życia. Pełna bardzo szczegółowych opisów i momentami niesmaczna. Co mnie fascynuje w Palahniuku to jego wiedza albo niezwykłe przygotowywanie się i zbieranie materiałów do każdej z książek. W Fight Club mieliśmy szczegółowe opisy jak zrobić mydło, bombę itp. Tutaj dowiadujemy się na przykład jakie mięśnie twarzy odpowiadają za nasze miny i grymasy. Z czego otrzymuje się poszczególne kolory farb oraz na co cierpieli niektórzy malarze i jest takich wstawek naprawdę wiele w każdej jego książce.

Jak dla mnie świetna książka chodź lekko przewidywalna w pewnych momentach. Fabuła trzyma w napięciu i jest świetnie pomyślana, co w sumie jest standardem u tego pisarza. Mocno przygnębiające studium izolacji i osaczenia głównego bohatera przez społeczność małej wyspy, która pragnie utrzymać swoje standardy życiowe. Moim skromnym zdaniem książka naprawdę warta przeczytania.

ps. Zdjęcie, które świetnie oddaje klimat książki zdobyłem z bloga Kamila motyw drogi i mam nadzieję że nie będzie o to zły.

ps2. Przepraszam za pomyłkę i grafika pochodzi oczywiście z bloga motyw drogiKonrada i Łukasza a nie tak jak napisałem Kamila. Sorry chłopaki!!!