sobota, 31 grudnia 2011

#129 Joe the Barbarian scen. Grant Morrison rys. Sean Murphy


Joe to cukrzyk i nastolatek  nie mogący się dopasować do rówieśników w szkole. Wychowuje go samotna matka, gdyż ojciec żołnierz zginął w Iraqu. Pewnego razu, gdy nasz bohater zostaje sam w domu dostaje ataku spowodowanego brakiem cukru w organizmie. To wydarzenie powoduje, że nasz bohater przenosi się w krainę fantazji w której jest Dying Boy. Bohaterem przepowiedzianym w pradawnych legendach, który pojawi się pewnego dnia i uratuje krainę przed złym King Death. 


Cała mini seria składa się z ośmiu części i o ile po pierwszych dwóch byłem bardzo zadowolony, to czym dalej, tym niestety gorzej. Cała historia jest świetnie wymyślona i bardzo podoba mi się jej ogólne założenie stworzenia alternatywnego świata na podstawie mieszkania nastolatka. Główni bohaterowie wymyślonej krainy to zabawki naszego Joe i świetnie się bawiłem rozpoznając postacie  znane z filmów i komiksów takie jak: Transformersy, G.I.Joe, Batmana i Robina, Mr Freeza, postacie ze Star Treka, Lobo i wiele innych. Widok troskliwego misia siedzącego w robocie z Aliena i walczącego z najeźdźcami rozbawił mnie okropnie. Dodatkowo na ulicach wymyślonej krainy stały Gameboye i oldschoolowe joysticki wielkości domów co bardzo odpowiadało mojej estetyce. Cały komiks jest pomyślany jako opowieść z dwóch światów równocześnie, jednego wymyślonego i drugiego prawdziwego w których równocześnie nasz bohater musi wykonać to samo zadanie. W prawdzie w obu przypadkach chodzi o uratowanie życia, to w jednym świecie wykonanie tego jest epickie i niezwykle widowiskowe, a w drugim jest to po prostu ciężka walka z chorobą. Cała konstrukcja opowieści spowodowała, że miałem nadzieję na coś wyjątkowego, lecz niestety nie było mi dane tego doświadczyć.


Niestety ten komiks to zmarnowany świetny pomysł. Czyta się to dość opornie i przyznam przysypiałem gdzieś w okolicach połowy. Pomimo bardzo bogatego świata cała historia jest prosta jak konstrukcja cepa i jeśli czytelnik miał przedtem do czynienia z jakąkolwiek opowieścią fantasy to bez problemu przewidzi całą opowieść. Oba światy się przenikają, jeden dla drugiego jest symboliczny i pełni rolę przenośni. Lecz niestety jest to zrobione w tak dosłowny sposób, że nie pozostawia, żadnego miejsca dla domysłów czytelnika.


Co do rysunków pana Murphyego to muszę przyznać, bardzo mi się spodobały. Kreska dość ekspresyjna, taka jakby lekko przybrudzona sprawiająca wrażenie  takiej od niechcenia zrobionej, albo jakby ze szkicownika. Jednak świetnie pasująca do klimatu opowiadanej historii. Kolorystycznie komiks odpowiada, temu gdzie akurat znajduje się główny bohater. Jeśli grozi mu niebezpieczeństwo to paleta jest raczej ciemna i ponura. Jeśli natrafia na chwilę wytchnienia, wtedy robi się bardziej kolorowo i radośnie. Pięknie to pasuje do całej opowieści i tworzy ciekawy klimat.


Nie czekałem na ten komiks. Przeczytałem całkowicie przypadkiem i szczerze powiem, że zabierając się za niego nie oczekiwałem niczego. Początek bardzo mnie ucieszył i pokazał, że ta opowieść ma wielki potencjał. Później niestety z powodu słabej opowieści i przedstawionej bardzo dosłownie, ja osobiście zawiodłem się na lekturze. Ten komiks mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że Grant Morrison wcale nie jest tak genialnym twórcą za jakiego powszechnie jest uznawany.


wtorek, 20 grudnia 2011

#128 Killer Elite reż. Gary McKendry scen. Gary McKendry i Matt Sherring

Miałem wolny dzień z moim kolegą kacykiem i tak razem wymyśliliśmy, żeby  coś razem zobaczyć.  Jakoś tak nas dwóch samców wzięło na jakieś prawdziwe męskie kino. Zaczęliśmy poszukiwania i natrafiliśmy na film Killer Elite. Plakat podpowiadał nam że jest to dokładnie taki film jakiego poszukiwaliśmy. Trzech wielkich twardzieli, z jeszcze większymi spluwami i eksplozją w tle. Swoją droga nie dziwię się, bo jak głosi znana teoria: wszystko na tle eksplozji wygląda lepiej! Sprawdziliśmy jeszcze trailer, co by się upewnić czy to aby na pewno dobry wybór, który upewnił nas w decyzji. Były w nim same eksplozje, pościgi i strzelaniny. Wszystko to czego pragnęliśmy. Jak wielkie było nasze zaskoczenie już po odpaleniu filmu, chodź ku naszemu zaskoczeniu jeszcze bardziej na plus.


Sam film opowiada historię najemnika Dannego (Stathama), który dowiaduje się, że jego mentor Hunter (De Niro) został uwięziony przez jednego szajka za nie wykonanie zlecenie. Chcąc pomóc przyjacielowi, nasz bohater podejmuje się niemożliwej misji zabicia trzech komandosów SAS, którzy kiedyś zamordowali synów zleceniodawcy. Na sam początek Danny dostaje namiary na pierwszą ofiarę, a cały film opowiada o poszukiwaniach pozostałych i wszelkich problemach jakie z tego wynikną.


Spodziewałem się kina z szybką akcją, gdzie fabuła jest tylko dodatkiem, a otrzymałem dobrze zrealizowany film w którym fabuła jest najważniejsza i trzymająca w napięciu. Całość wciągnęła mnie do tego  stopnia, że nawet się nie zorientowałem kiedy minęły te prawie dwie godziny. Dodatkowo pod koniec przyłapałem się, jak oglądałem film w prawdziwym napięciu co będzie dalej! To mi się bardzo rzadko zdarza.


Co prawda można ponarzekać na głównych aktorów, którzy w sumie nic nie pokazują specjalnego swoją grą. Statham jak zwykle gra dwoma minami z wspaniałym brytyjskim akcentem. De Niro też się nie popisał, przez większość filmu siedząc w niewoli i oglądając go miałem wrażenie, że jest tylko po to aby przyciągnąć więcej ludzi do kina. Jedynym który zasługuje tutaj na uwagę to Clive Owen grający byłego komandosa SAS, ciągle pilnującego kolegów z wojska i który nie zauważył gdy przeszedł na emeryturę. Chodź trzeba przyznać, że każdy z nich świetnie sprawdził się w swoich rolach. Nie jest to po prostu nic wybitnego, ale też nic takiego nie wymaga się od takiego kina.


Sam zabierając się za ten film oczekiwałem głupiego kina akcji przy, którym wyłączę mózg na dwie godzinki. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymałem świetne kino sensacyjne z bardzo ciekawą fabułą, trzymające w napięciu i w dodatku z drugim dnem. Kino dające nawet troszkę do myślenia po seansie i do którego po jakimś czasie z przyjemnością mogę wrócić.

środa, 30 listopada 2011

#127 The Elder Scrolls V: Skyrim - przemyślenia

Przyznam szczerze, wcale nie czekałem na tą produkcję. Nie grałem w żadną z poprzednich części i była mi ona całkowicie obojętna. Dopóki jakoś krótko przed premierą nie obejrzałem jednego dłuższego filmiku na Polygamii, tak żeby sprawdzić o co tyle hałasu i spodobało się. Pomyślałem sobie - może być całkiem fajnie i jak wyjdzie to chętnie sprawdzę. Jednak nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie byłem w stanie przewidzieć co się stanie ze mną po instalacji tej gry.



Gram co dziennie po kilka godzin, bo jako osoba pracująca nie mam czasu na więcej. Na liczniku gry widać, że poświęciłem jej już prawie 20 h, a jest to dopiero początek mojej przygody. Czuję się przytłoczony ogromem tej produkcji i powoli muszę się zmuszać, aby grać codziennie. Jednak z drugiej strony za każdym razem gdy już zasiądę to wsiąkam na kilka godzin bez problemu. Po mimo kilku denerwujących aspektów jak na przykład zadań z serii: zajdź/zabij/znajdź/przynieś, ewidentnej konwersji z konsoli, która zmusza gracza do przejścia przez całe menu, aby zmienić używany przedmiot w ręce lub zaklęcie, zamiast kliknąć myszką na umiejętności jak np. w Diablo (co jest szybsze i znacznie wygodniejsze) to pomimo tego wszystkiego ciągle wracam do tej gry i chcę robić to jak najczęściej. Zaczynam się czuć jakbym pracował na drugi etat i mozolnie co dziennie odwalał kilka godzin. Dodatkowo Skyrim , sprawia że ciągle o nim myślę. W pracy zastanawiam się gdzie zajdę, co zrobię, a przed snem analizuję co dziś zrobiłem i co było można zrobić lepiej.



Dodatkowo jest to gra, która ma ciekawą fabułę. Poza standardowymi zadaniami, jakie można znaleźć w każdym rpg, są również bardziej wymagające, rozbudowane i wymagają myślenia. Świetny patentem jest również to, że wszystko ma tutaj podwójne dno. Kończysz zadanie i okazuje się od razu, że to tylko wstęp do następnego. Idziesz przez jaskinię i widzisz wodospad, to bądź pewny, że za nim kryje się jakaś komnata, albo ukryty labirynt. Jednak największym plusem tej produkcji jest uczucie całkowitego braku liniowości, które ostatni raz odczuwałem chyba grając w Fallout 2! We wszystkich rpgach w jakie grałem ostatnio wszystko kręciło się wokół głównego wątku, a tutaj cały czas jesteśmy od niego odpychani. Co prawda jest wyraźnie zaznaczone główne zadanie, ale ogrom możliwości tego co możemy robić, bardzo skutecznie zajmuje czas i daje zapomnieć o jakiejkolwiek głównej opowieści. Zaczynając od zostania zwykłym rzemieślnikiem, przez zwiedzanie świata, a kończąc na robieniu zadań, których jest multum. Ta gra mnie przeraża i przytłacza swoim ogromem.


Jak pisałem na samym wstępie grałem dopiero ok 20 h i nie jest to nawet początek mojej przygody. Dlatego też nie ma to być w żaden sposób recenzja. Raczej są to moje luźne przemyślenia odnośnie gry, która zabiera ostatnio cały mój czas poza pracą, a czasem nawet i w niej. Przyznam, jest to wielka nowość dla mnie i jak najpierw myślałem, że Wiedźmin 2 będzie moją grą roku 2011, potem Batman: Arkham Asylum, to teraz nie mam wątpliwości który tytuł zasługuje na to miano przynajmniej według mnie.

poniedziałek, 10 października 2011

#126 Rage

Kiedy gra zostaje zrobiona przez istną legendę rynku jaką jest bez wątpienia ID Software, którą kojarzy nawet taki laik jak ja. Dodatkowo wydawcą zostaje studio Bethesda Softworks, mające na swoim koncie wiele świetnych tytułów, to pewnym jest że możemy spodziewać się gry na bardzo wysokim poziomie. Tak też zapowiadał się Rage. Połączenie FPS z grami wyścigowymi okraszone sporą przygodą w post apokaliptycznym świecie. Dla mnie, wielkiego fana starych Falloutów brzmiało to jak spełnienie marzeń. Naoglądałem się trailerów i z niecierpliwością oczekiwałem premiery gry.


W końcu się ukazała, instalacja i pierwszy zawód. Podczas pierwszego odpalenia wyskoczył błąd informujący, że nie można zainicjować czegoś tam z dźwięku i gra nie ruszy. Kilka minut na różnych forach, kilka prób dogrywania różnych sterowników i okazało się, że wystarczyło zainstalować najnowszego directx, aby wszystko pięknie chodziło. Gra sama w sobie robi bardzo ładne pierwsze wrażenie. Ciekawe, pięknie zrealizowane intro. Zaczynamy grać, wychodzimy z pierwszej lokacji i opad szczęki. Podczas rozglądania się po okolicy ewidentnie widać jak program doczytuje tekstury, co wygląda żałośnie. Zostało to już jednak szczegółowo opisane i pokazane w wielu miejscach, więc ja nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić więcej. Po mimo tego postanowiłem grać dalej, bo jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało.


Zadania opierają się na tym, aby gdzieś dojechać, zlikwidować wszystkich wrogów, którzy staną nam na drodze, coś zabrać i powrócić do bazy. Niby jest do tego jakaś fabuła, ale kompletnie mnie nie interesowała. Dodatkowo dzięki mapie, która prowadzi nas za rączkę do celu nie trzeba kompletnie przejmować się intrygą. Jakby tego było mało sam model jazdy pojazdami jest straszny. Czego może nie widać na początku, podczas jezdy się po bezdrożach. Jednak gdy dotrzemy do pierwszego miasteczka, gdzie można zostać kierowcą rajdowym ten problem widać jak na dłoni. Samochodem strasznie rzuca, problem jest wybrać ostrzejszy zakręt. Więcej w tym frustracji, niż przyjemności. Wracając do samych zadań, to niestety są nudne. Ciągle idziemy przed siebie i strzelamy do wrogów bez jakiejś większej przyjemności. Wiem,  w takim Call of Duty robimy dokładnie to samo, ale z podekscytowaniem i przejęciem. Tutaj niestety nie występuje to uczucie.  Absolutnie nic mnie nie zachęcało, aby grać dalej. Nawet złapałem się w pewnym momencie, jak zastanawiałem się po co ja to w ogóle robię.


Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie natomiast ukryta lokacja z pięknym pikselowym Wolfenstein 3d! Wspaniały ukłon obu firm dla klasyki. Dodatkowo w pierwszym miasteczku można odnaleźć figurkę Pip-boy'a, co również mnie rozczuliło. Zakładam, że w dalszej części gry będzie tego więcej. Jednak nie mnie to będzie sprawdzić. Świetnym dodatkiem jest również możliwość grania z bohaterami niezależnymi w karciankę. Sama gra bardzo prosta, chodź przyjemna. Możemy zakupić początkowy zestaw u sprzedawców, a dodatkowe karty są porozrzucane po lokacjach gry. Co do samych lokacji to trzeba przyznać zostały zaprojektowane wspaniale. Oddają niesamowicie klimat wyniszczonego świata, z wielkimi kraterami i wszechogarniającymi ruinami zniszczonej cywilizacji.


Pewnie jak zostanie wydany patch poprawiający grafikę to ta gra będzie piękna. Może dalsze zadania są bardziej wymagające i ciekawe i  sprawiają większą przyjemność z grania. Niestety ja na samym początku tak mocno się wynudziłem, że nie mam już ochoty tego sprawdzać. Może za dużo wymagałem, albo za bardzo się nakręciłem na samą grę. Nie wiem, za to jestem pewien, że nie mam ochoty wracać już do tej gry.

niedziela, 9 października 2011

#125 Fuk sau che chi sei, reż: Ching-Po Wong, scen: Juno Mak

Ostatnimi czasy zaczynam mieć przesyt amerykańskich filmów. Pewnie spowodowane jest to tym, że głównie oglądam jakieś lekkie kino rozrywkowe. Jednaj wśród nowości nic ambitnego też raczej nie powstaje. Wszystkie są do siebie mocno podobne, męczące i nic nie wnoszące. Dlatego też powoli rozpocząłem powrót do kina azjatyckiego. Tak też trafiłem na Fuk sau che chi sei. Filmowi z  Hongkongu udała się trudna sztuka, której już dawno nie czułem podczas żadnego seansu. Mianowicie zostałem zahipnotyzowany od pierwszych minut seansu i chłonąłem każde ujęcie, klimat, fabułę. Znowu czułem magię kina.


Cała opowieść zaczyna się bardzo mocnym akcentem i dość brutalnym co może zniechęcić część potencjalnych widzów. Mianowicie oglądamy najpierw scenę wyławiania przez policjantów białego worka z rzeki, w którym okazuje się jest ciało noworodka. Chwilę później zostaje odnaleziona matka dziecka leżąca w olbrzymiej kałuży krwi. Kilka minut później zostaje znaleziona kolejna kobieta zamordowana w ten sam sposób, co rozpoczyna pogoń stróżów prawa za mordercą. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak streszczenie z kolejnej części Piły, ale na szczęście tak nie jest. Jest to wstęp do niezwykle wciągającej historii, niezwykle mocno trzymającej w napięciu.


Fabuła opowiada o niewinnej miłości, która przez przypadek i wielkiego pecha prowadzi do niezwykle brutalnej i długiej zemsty na oprawcach. Podczas oglądania filmu, czasem zastanawiałem się czy główny bohater nie przesadza w swojej zawziętości, aby wymierzyć zaplanowaną karę. Czy po pierwszym zabójstwie nie powinien ustąpić i zaprzestać realizacji planu. Czym więcej dowiadywałem się o całej historii tym bardziej zastanawiałem się nad zachowaniem głównego bohatera i podziwiałem jego determinację. Równocześnie zaczynała mi kiełkować w głowie myśl, czy aby nasz bohater nie przeszedł na ciemną stronę z powodu wątpliwie moralnie czynów.


Film mocno zaskoczył mnie również od strony wizualnej. Obraz został zrealizowany w bardzo spokojnym, takim wręcz nastrojowym klimacie. Cała historia biegnie takim leniwym tempem. Dość typowym dla kina azjatyckiego. Dodatkowo twórcy bardzo umiejętnie wykorzystali możliwość pokazania niektórych scen w zwolnionym tempie. Jednak nie jest to realizacja w stylu słynnego bullet timu z Matrixa. Zastosowanie tego typu ujęć świetnie pasuje do klimatu całego obrazu. Równocześnie dodając wysmakowania i piękna dość brutalnej opowieści.


Przyznam szczerze, mnie film zaskoczył bardzo pozytywnie. Jest to bardzo dobry thriller skierowany dla dorosłego widza. Dodatkowo historia nie jest sztampowa i prowadzi do zaskakującego finału dającego dość mocno po twarzy oraz skłaniającego  do przemyśleń.

niedziela, 2 października 2011

#124 Batman Arkham Asylum

Batman Arkham Asylum opowiada historię ośrodka dla super przestępców do którego Batman przyprowadza swojego największego wroga - Jokera. Oczywiście w takich momentach coś musi pójść nie tak i okazuję się, że wszystko to było sprytnie wymyśloną pułapką. Od tego momentu gracz wcielając się w postać nietoperza będzie miał możliwość zmierzenia się z największymi szaleńcami z uniwersum Gotham City.


Sama gra to taka typowa skradanka z bardzo widowiskowymi scenami walk. Samo podkradanie się do wrogów, tak aby pozostać niezauważonym zostało świetnie zrealizowane. Lokacje są tak pomyślane, aby zawsze było co najmniej kilka sposobów na wyeliminowanie wroga. Można na przykład podwieszać się na posągach gargulców i spadać na przeciwników przechodzących pod nimi. Innym wariantem jest poruszanie się po szybach wentylacyjnych i wyskakiwanie z nich na nic nie spodziewających się rzezimieszków. Same walki są niezwykle emocjonujące i  bardzo widowiskowe. W szczególności końcowe sekwencje pokazywane w iście filmowych ujęciach.


Coś co mocno zwróciło moją uwagę podczas grania to sposób wykorzystania dość mocno ograniczonego teren gry. W końcu to niewielka wyspa z kilkoma budynkami i bardzo szybko mogłoby doprowadzić to do nudy podczas grania.  Jednak twórcy bardzo mądrze z tego wybrnęli. Mianowicie przechodząc całą grę w danym momencie mamy dostęp tylko do wyznaczonej części ośrodka, zazwyczaj jakiegoś budynku. Rozwiązujemy tam poszczególne zadania i posuwamy się dalej do kolejnej lokacji.  Dzięki temu jest mało biegania ciągle po tych samych miejscach.


Dodatkowym i to wielkim plusem gry jest licencja na podstawie której została zrobiona. Cały świat Bruca Wayna oraz wszystko co zostało wokoło tego stworzone jest po prostu wspaniałe. Podczas całej przygody jaka jest zawarta w grze możemy zmierzyć się z wieloma najbardziej znanymi postaciami z uniwersum. Poznać historię tytułowego szpitala Arkham i jego założyciela poprzez odnajdywanie chrząszczy, taka forma zagadki. Co równocześnie jest odwołaniem do komiksu Arkham Asylum Granta Morrisona i Dave Mckeana. Dodatkowo podczas zwiedzania lokacji można rozwiązywać dwa typy zagadek Riddlera dla urozmaicenia zabawy. Pierwsze polegają na odnajdywaniu poukrywanych na mapie zielonych pytajników, symbolu Człowieka Zagadki, za które potem zostają odblokowywane postacie i oraz ich życiorysy. Które nawiasem mówiąc są świetne.  Dzięki nim poznajemy historie postaci, najważniejsze cechy oraz w którym komiksie pojawiły się po raz pierwszy. Drugi rodzaj zagadek to typowe łamigłówki związane mocno ze światem Gotham City. Wtedy zazwyczaj trzeba odnaleźć coś co łączy się z jakąś postacią.  To wszystko sprawia, że cała gra jest wręcz przesiąknięta odniesieniami do całego świata stworzonego w komiksach.Gra posiada jeszcze jeden olbrzymi plus o którym muszę wspomnieć, a są to wszelkie momenty ze Strachem na wróble. Moim zdaniem, najlepsza część gry. Choćby tylko dla nich warto zagrać. Zawsze są bardzo niepokojące i klimatyczne, u mnie wywołujące wręcz gęsią skórkę. Gdy zaczynały się to ekran lekko się przekrzywiał, Batmanowi czasem świeciły się oczy na czerwono. Innym razem naszemu bohaterowi znikały ściany i podłogi o pojawiały się jakby wiry czasowe. Trochę podobne do tych znanych z American McGee's Alice i jej pokręconego świata. Jednak prawdziwym mistrzostwem było to, gdy Nietoperz przy jednej z takich wizji powrócił do momentu śmierci swoich rodziców i rozmowy z nimi w kostnicy. Mistrzostwo świata narracji.Przeszedłem tą grę jakieś dwa tygodnie temu i ciągle o niej myślę. Wspominam wspaniałą przygodę którą spędziłem na wyspie Arkham, walki z Poison Ive, Banem, Killer Kroc, Scarecrow, Harley Quinn i Jokerem. Mam przed oczami poszczególne lokacje, odczuwam klimat całej opowieści. Tego jak się skradałem za przeciwnikami i eliminowałem ich po cichu. Cały czas to wszystko siedzi w mojej głowie i utwierdza mnie tylko w przekonaniu jak wspaniałą grę ukończyłem. Teraz czasem jeszcze odpalam i biegam po mapie w poszukiwaniu ostatnich ukrytych niespodzianek i w oczekiwaniu na część drugą.


piątek, 9 września 2011

#123 Mglisty Billy i Dar Ciemnowidzenia scen. i rys: Guillaume Bianco

Wszystko zaczęło się od spotkania w 2010 roku podczas rozdania nagrody Nagroda Angoulême: polski wybór gdzie Mglisty Billly i Dar Ciemnowidzenia otrzymał główną nagrodę. Miałem wtedy okazję zobaczyć oryginał i bardzo mi się spodobał. Porozmawiałem przez moment chyba z właścicielem wydawnictwa Post i oznajmił wtedy, że będzie się starał wydać ten komiks, "bo w końcu po to są przyznawane takie nagrody, aby potem to wydać".


Rok później udałem się znowu na ogłoszenie wyników polskiego wyboru dla Angoulême w Krakowskiej galerii klubu Pauza, ponieważ dodatkowo miała się odbyć premiera Mglistego Billiego w naszym ojczystym języku. Niestety, do czego już Post zdążył nas przyzwyczaić, premiera się nie odbyła, ponieważ nie wyrobili się z wydaniem na czas. Jednak znowu pojawił się przedstawiciel wydawnictwa i pięknie opowiadał o komiksie, robiąc mi wielką tym ochotę. Po całym oczekiwaniu Mglisty Billy był chyba najbardziej oczekiwaną premierą przeze mnie roku 2011 i szkoda, bo tym większy był mój zawód zaraz po lekturze.


Mglisty Billly i Dar Ciemnowidzenia to opowieść o chłopcu, który woli bawić się w nocy, zamiast dnia. Uwielbia wszelkie okropności, potwory, a dzięki swemu darowi ciemnowidzenia może z nimi obcować prawie cały czas. Chodź poznając jego przygody trudno jest określić ze stu procentową pewnością, czy to jest dar czy po prostu wyobraźnia małego chłopca. Dodatkowo uwielbia dokuczać swej młodszej siostrze i bawić się ze swoim kotem. Futrzak niestety pewnego razu ginie i wtedy Billy postanawia zgłębić tajniki śmierci, aby odzyskać przyjaciela.


Sama książka składa się oczywiście z komiksu, którego w brew pozorom jest dość mało. Wycinków z gazet dotyczących wszelkich dziwów naszego i nie tylko świata. Bestiarium, opisujące ze szczegółami różne potwory jak np. Wermikole, Wampiry i Młodsze siostry oraz wiersze ozdobione pięknymi ilustracjami. Podczas zagłębiania się w to wszystko widać, jak autor miał przemyślaną konstrukcję w najdrobniejszych szczegółach tego co chciał stworzyć i należą mu się za to wielkie brawa. Niestety, chyba nie mógł się zdecydować jaką formę ma to przyjąć i powstało z tego takie nie wiadomo co. Dla mnie bardziej książka z pięknymi ilustracjami niż komiks. Na początku wszelkie wstawki nie będące komiksem są ciekawym przerywnik budujący cały świat. Niestety czym dalej posuwałem się w fabule tym bardziej denerwowały mnie wszelkie wtrącenia i czekałem kiedy znowu będzie ten komiks, który w końcu kupiłem.  Fakt, niektóre przerywniki są świetne jak opowieść skąd się biorą młodsze siostry, Mała dziewczynka z nożami albo Dziewczynka z nożyczkami, ale nie zmienia to faktu, że męczyłem się dość mocno aby dobrnąć do końca.


Jednak sama forma nie denerwowała mnie najbardziej. Największy problem miałem z głównym bohaterem. Dość szybko doszło do mnie, że to okropny bachor, który jest samolubem, uwielbia topić mrówki w czekoladowej ślinie i znęcać się nad młodszą siostrą. Co prawda dostał raz lanie od ojca za nią i pod koniec wychodzi na jaw pewien problem w związku z nią, ale brakowało mi jakiejś dobrej kary dla Billiego po dobrnięciu do końca. Choćby dla przykładu i aby można było powiedzieć, że książka wychowawcza jest. Już dawno nie czytałem nic co wzbudziłoby we mnie tak wielką niechęć do głównego bohatera.


Wielkim plusem całej książki jest jej oprawa graficzna oraz jakość wydania. Sam styl rysunku jest mocno groteskowy, mroczny i cały czas kojarzył mi się z grafikami Tima Burtona. Wszystko jest tutaj makabryczne i straszne, ale równocześnie piękne i takie urocze, że nie miałbym oporów pokazać tej książki dziecku. Dodatkowo może ona służyć za świetny materiał do oswajania dzieci z ich koszmarami, potworami oraz śmiercią. Autor pod postacią w sumie błahych historyjek opowiada o czymś naprawdę ważnym i  trudnym do wyjaśnienia maluchowi. Dzięki tej książce, myślę będzie to można zrobić w trochę łatwiejszy sposób. Polska wersja stoi na bardzo wysokim poziomie edytorski. Została wydana w twardej oprawie, na kredowym (chyba) papierze. Okładka jest lekko polakierowania co powoduje, że całość  prezentuje się po prosu wspaniale.


Z jednej strony Mglisty Billy i Dar Ciemnowidzenia to momentami dobre opowieści i świetne rysunki dzięki czemu książka ta może być odbierana jako wspaniały artbook. Z drugiej strony z powodu braku zdecydowania co do formy tego co chciał przedstawić autor powstał taki mały koszmarek, który strasznie mnie wymęczył i miałem problem z dotarciem do końca. Czy warto wydać prawie sto złotych, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

#122 Wiedźmin 2: Zabójca Królów



Wiedźmin 2 Zabójca Królów to bez wątpienia była jedna z najbardziej oczekiwanych gier w tym roku, a chyba najbardziej w naszym kraju. Zapowiedzi pojawiały się absolutnie wszędzie i krótko przed premierą był nawet strach otwierać lodówkę  w obawie przed Geraltem . Po świetnej części pierwsze, która na całym świecie sprzedała się w  ponad półtora milionowym nakładzie oczekiwania co do drugiej części były bardzo wysokie.



 W moim przypadku tak się szczęśliwie złożyło, że w dniu premiery dwójki ukończyłem część pierwszą wraz z dodatkami i następnego dnia od mojej dziewczyny otrzymałem część drugą. Wielka była ma radość, lecz niestety nie na długo. Jak tylko zasiadłem do instalowania gry rozpoczął się okres wielkiej frustracji i złości. Najpierw pojawił mi się błąd o nie możliwości odczytania jakiegoś pliku. Więc wyczytałem na jakimś forum, aby zgrać wszystkie pliki na dysk i zainstalować z dysku. Oczywiście to też się nie udało i wyskakiwał komunikat, że nie można skopiować jakiegoś pliku . Spróbowałem przegrać zawartość płyt na laptopa mojej  współspaczki i udało się bez problemu. To tylko zwiększyło moją frustrację, ponieważ jej komputer jest za słaby na Zabójcę Królów, a oczywiście plików z jej dysku na mój nie dało się  przenieść. Po kilku próbach udało mi się w końcu skopiować pliki na mój komputer i puścić instalację z dysku. Poszło wszystko bez problemu, aż doszedłem do momentu wpisywania klucza rejestracyjnego. Oczywiście pokazały się błędy, ale tym razem z mojej winy. Myliłem literę "o" z cyfrą "0" i z tego wynikał cały problem. Jak już udało się wpisać kod to została mi tylko weryfikacja, czy moja kopia gry jest legalna za pomocą internet. Również nic z tego nie wyszło, ponieważ gra nie chciała się łączyć z serwerami firmy w celu sprawdzenia legalność programu. Pełen frustracji i żalu poszedłem spać. Następnego dnia wstałem skoro świt i postanowiłem spróbować po raz kolejny. Wielkie było moje zaskoczenie bo wszystko poszło bez najmniejszego problemu! Teraz na szczęście nie ma już tych problemów. Gra instaluje się bezproblemowo, od razu sprawdzając dostępność patchy oraz dodatków.



 Pierwsze co rzuca się w oczy po odpaleniu gry to przepiękna grafika. Jest prześliczna i często łapałem się podczas grania, że stoję w jakimś miejscu i po prostu się rozglądam aby podziwiać widoki. Las wygląda olśniewającą z każdym listkiem, drzewem pokrytym mchem i całym jego dobrodziejstwem. Jeśli dodamy jeszcze do tego grę światła i cieni np. podczas zmiany pór dnia to efekt jest zapierający dech w piersi. Jedynym minusem grafiki są twarze postaci z którymi rozmawiamy podczas gry. Jest ich po prostu trochę za mało i dość często zdarza się rozmawiać z tą samą osobą, tylko o innym nazwisku.



 Następne na co szybko zwróciłem uwagę to cały świat przedstawiony w grze. Gdy chodzi się po miastach to widać, że one żyją. Ludzie spacerują i załatwiają swoje sprawy, rzemieślnicy pracują, na targowisku handel kwitnie. W karczmach tłok robi się wieczorami i wszytko stwarza wrażenie tętniącej życiem mieściny. Są nawet miejsca do których można się dostać tylko o określonych porach doby.  W porównaniu do pierwszej części świat gry jest zdecydowanie bardziej dopracowany i bogatszy ze wszystkimi swoimi cechami.


 Jeśli chodzi o samą grę to zaczyna się pobytem wiedźmina w celi więziennej. Nie wiemy jak się tam znalazł i o co jest oskarżony. Chwile później Geralt zabierany jest na przesłuchanie, które pełni rolę prologu do fabuły, podczas którego poznajemy wprowadzenie do historii. Przyznam się szczerze, ja zostałem kupiony na tym etapie. Zdobywanie wrogiego zamku, potem całe zamieszanie z zabójstwem króla to dobre rozpoczęcie fabuły. Czujemy, że to od nas zależą losy tej walki i mamy uczucie uczestniczenia w czymś ważnym. Dzięki pójściu z naszym śledczym na ugodę dostajemy możliwość oczyszczenia swego dobrego imienia z niesprawiedliwego oskarżenia o królobójstwo oraz rozpoczęcia wielkiej przygody.



Fabuła została podzielona na trzy akty. Każdy z nich jest ciekawy i inny na swój sposób. Zadania są świetnie skonstrułowane w logiczną całość i nie urągają inteligencji gracza. Chodź kilka zadań z serii zajdź, przynieś pozamiataj, również się pojawia. Moim zdaniem najlepsze zadanie jest w pierwszym akcie i jest związane z domem dla obłąkanie chorych. Sam quest jest banalny, lecz zrobiony po mistrzowsku. Gdy spacerujemy po ruinach szpitala, pojawiają się nam różne zjawy, a gra nabiera klimatu horroru, co wywoływało u mnie gęsią skórkę. Bardzo dobrym zadaniem jest również wyjaśnienie sprawy magicznej mgły z aktu drugiego. Mgła unosi się na polu dawnej bitwy, na którym dalej walczą upiory poległych żołnierzy. Rozwiązywanie tego zadania jest za pomocą wcielania się wiedźmina w postacie różnych żołnierzy i wykonywania ich powinności. Według mnie to świetny pomysł, z którym się jeszcze nie spotkałem w innych grach. Dodatkowym plusem fabuły jest jej różnorodność, co świetnie ilustruje akt drugi. Można go przejść na dwa całkiem różne sposoby co jest uwarunkowane od tego po której stronie opowiemy się na końcu poprzedniego aktu. Sama gra ma również szesnaście zakończeń co dodatkowo zachęca do ponownego zabrania się za grę i odkrycia wszelkich jej tajemnic. Jedynym minusem fabuły jaki przychodzi mi na myśl to długość ostatniego aktu. Po środkowej części opowieści, która jest naprawdę bardzo długa, trzecia ostatnia została zrobiona chyba tak na trzy godziny zabawy i pozostawia wielki niedosyt.



System walki zmienił się natomiast w stosunku do jedynki. Zastąpiono system poprzedniej części na klikanie z głową. Podczas walki dodatkowo trzeba robić również uniki, blokować i stosować jakieś taktyki. Wykonanie jak najbardziej na plus, tylko zbalansowanie mogłoby być lepsze. Na samym początku miałem dość duże problemy przy graniu na poziomie normalnym. Za to pod koniec pierwszego aktu, jak mój wiedźmin nauczył się  walczyć i ja również,  to nie było już problemu w sumie z żadną walką. Zrobiło się nawet dość łatwo.  Oczywiście do czasu walki z przed ostatnim bossem, który w moim odczuciu jest prawie nie możliwy do przejścia.


Na koniec kilka słów o rzeczy która mocno mnie denerwowała w tej grze, a mianowicie klnięcie. Wiem, że to gra od osiemnastu lat. Możemy pozwolić sobie na wiele, ale przynajmniej połowę wulgaryzmów można by wyciąć bez żadnego negatywnego wpływu dla opowieści lub klimatu. Ponadto słowo “chędożyć” odmieniane w każdej postaci i stosowane w co drugim zdaniu najpierw mocno mnie denerwowało, potem nudziło, aby na końcu w ogóle nie zwracać na niego uwagę.


Reasumując to wszystko co tutaj napisałem, Wiedźmin 2 Zabójca Królów jest naprawdę świetną grą, która zapewnia wiele godzin bardzo dobrej rozrywki. Co prawda należy pamiętać w tym miejscu o kilku potknięciach, ale nie są ona na tyle duże, aby w jakikolwiek sposób zniweczyć wyborny efekt końcowy.  Dodatkowo, co chyba najważniejsze, twórcy stworzyli produkt do którego chce się wracać i to zaraz po ukończeniu gry. W moim przypadku to rzadkość i za to mają u mnie olbrzymi kredyt zaufania na przyszłość.







środa, 10 sierpnia 2011

#121 Split/Second




Split/Second to gra wyścigowa z fabułą. Wiem brzmi to dziwnie, ale taka jest prawda. W myśl jej jesteśmy kierowcą rajdowym który bierze udział w programie telewizyjnym typu reality show polegającym na ściganiu się na specjalnie do tego stworzonych torach. Pomysłem, dzięki któremu oglądalność ma sięgać coraz wyżej słupków jest możliwość wysadzania na trasie otoczenia na przeciwników.








Sama gra została podzielona na dwanaście sezonów programu. W każdym sezonie jest po sześć wyścigów, z czego ostatni jest najważniejszy, tak zwany Elite Race, po zwycięstwie którego dostajemy dostęp do następnego sezonu. Samych wyścigów jest sześć rodzajów:


Raca – standardowy wyścig,  kto pierwszy na mecie ten wygrywa.


Elimination – w którym co kilkanaście sekund odpada ostatni zawodnik, chyba mój ulubiony tryb.


Air Revenge – tryb w którym pędzimy na trasie, a nad nami lata śmigłowiec próbujący w nas trafić rakietami. Chodzi o to, aby jak najszybciej go zestrzelić. Ładując  pasek eksplozji*, możemy odpalać rakiety w śmigłowiec.


Air Strike – to samo co powyżej tylko nie można zestrzelić śmigłowca, a trzeba się jak najdłużej utrzymać na trasie.


Detonator – wyścig w którym musimy zrobić jak najszybciej okrążenie w trakcie którego co chwila otoczenie stara się nas zabić.


Survival – pędzimy na trasie po której jeżdżą olbrzymie tiry rzucające w nas wybuchowymi beczkami i trzeba jak najdłużej utrzymać się na trasie.





Gra jest dość mocno zróżnicowana i pozwala na zabawę przez wiele godzin. Samochodów jest wiele i każdy prowadzi się inaczej. Chodź trzeba zauważyć, że jest to mocno arcadowy tryb jazdy. Dodatkowo do każdego trybu wyścigów jedne samochody nadają się lepiej od innych co skłania do eksperymentowania. Tras jest kilka, z wieloma różnymi ścieżkami do celu, co stwarza wrażenie jakby było ich znacznie więcej. Jednak największą frajdę, co zarazem jest największym celem tej gry to wysadzanie otoczenia na przeciwników. Jest to rozwiązane za pomocą paska eksplozji. Za każdym razem gdy popadamy w poślizg ładuje nam się ten pasek. Gdy odpalamy jeden to na trasie wybuchają beczki, samochody z pobocza, lub małe budynki. Gdy odpalimy wszytkie trzy  za jednym razem, moim zdaniem najlepsza opcja, to na trasie następują olbrzymie zniszczenia, które całkowicie zmieniają trasę. Gdy ścigamy się np. w dokach to można wysadzić cały statek, po którego wraku można wjechać na pokład innych statków. W innej trasie wysadza się w powietrze wierzę po której się wjeżdża na dachy budynków. Wygląda to wszystko naprawdę niesamowicie i powoduje dodatkowo, że nie można jeździć na pamięć na żadnej z tras, bo zawsze komputer jadący za Tobą może ją w każdym momencie zmienić. Dodatkowo za pasek eksplozji można otwierać różnego rodzaju skróty na trasie, które czasem potrafią zaważyć na końcowym wyniku wyścigu.





Od strony graficznej gra prezentuje się pięknie. Trasy zostały ciekawie zaprojektowane, dzięki czemu możemy podziwiać krajobrazy miasta, doków, starego lotniska z wrakami samolotów lub olbrzymiej tamy. Dodatkowo kiedy wszytko wybucha włącza się tryb zwolnienia w którym widać dokładnie rozwalające się samochody i całe zniszczenie. Wiele odłamków wpada wtedy na kamerę dodając uroku do całej sytuacji. Jeździmy w różnych porach dnia co owocuję piękną grą świateł i pomimo tego, że gra wyszła już ponad rok temu, to nadal ma wiele do zaoferowania pod względem walorów estetycznych.





Bardzo podoba mi się również zachowanie komputera, który potrafi spychać na przeszkody, blokować i ogólnie utrudniać życie gracza. Raz mi się zdarzyło zostać zablokowany przez dwa samochody z dwóch stron co skończyło się zepchnięciem mnie na mur. Przeciwnik cały czas atakuje, coś wysadza i spycha gracza na wszystkie możliwe sposoby, co jest wielkim plusem i sprawia, że gra wraz z postępem robi się coraz bardziej wymagająca.




Dodatkowym plusem jest również możliwość grania na jednym komputerze we dwoje, co miałem ostatnio przyjemność sprawdzić. Do wyboru są tryby: Race, Survival, Air Strike oraz Elimination.  Ja wraz ze znajomym pograliśmy chwilkę w pierwsze dwa, aby następnie przez wiele godzin grać w eliminację, który sprawia jest stworzony do współzawodnictwa. Gorąco polecam tę opcję.






Jak kupiłem chyba w lutym nowy komputer to była to jedna z pierwszych gier jakie zainstalowałem i muszę przyznać, podobała mi się strasznie. Jak wszystko wybuchało to cieszyłem się jak małe dziecko. Nawet moja dziewczyna była w szoku jak bardzo mnie wciągnęła ta cała rozgrywka. Wczoraj ukończyłem ostatni wyścig i z czystym sumieniem mogę gorąco polecić tą grę.


*To twór mojego słowotwórstwa, gdyż nie wiem jak się te paski nazywają fachowo.








niedziela, 19 czerwca 2011

#120 Sucker Punch reż i scen: Zack Snyder

Sucker Punch w zamyśle jego twórcy, czyli Zacka Snydera chyba miał byś filmem soft porno dla geeków. Jednak żeby było śmieszniej nie z powodu nagości, bo taka w tym obrazie praktycznie nie występu. Zamiast tego mamy chyba wszystko inne co kręci tą grupę docelową. Więc są skąpo i seksownie ubrane ładne panie, efektowne strzelaniny i walki, są katany, karabiny wszelkiej maści, mech, chyba 4 metrowe roboty wyglądające jak mnisi wojownicy z feudalnej Japonii. Są walki z jakby orkami i smokiem, dwu płatowce i sterowce, roboty i slow motion. Nawet sposób ucieczki głównej bohaterki jest jak z gry komputerowej, zdobyć pięć rzeczy. Niczym pięć leveli i walka z końcowym bossem. W tym filmie jest wszystko co tylko wpadło do głowy scenarzyście.

Sam film opowiada o dwudziestoletniej blond piękności, która po samobójstwie matki zostaje pod opieką ojczyma. Niestety ojczym ma takie nie ładne hobby, że swą miłość do dwóch córek okazuje bardziej fizycznie niż przewiduje to prawo. Tak więc nasza bohaterka, widząc jak opiekun zmierza do pokoju jej siostry chwyta za broń i strzela do rodzica. Niestety chybia w niego, a trafia siostrę. Za ten czyn ojczym wysyła ją do wariatkowa i aby mieć pewność, że córeczka nic nie powie zamawia dla niej zabieg lobotomii. Nasza piękność ma kilka dni na ucieczkę z zakładu, zanim zabieg zostanie wykonany. Obmyśla niesłychany plan ucieczki, podczas, którego przenosi się w świat fantazji, a widzowi zapewnia wizualny orgazm.


Jest w tym filmie coś dziwne. Mianowicie główna bohaterka na początku filmu chce zabić swego ojczyma z powodu molestowania jej oraz siostry. Jak to się kończy to już wiemy, ale potem gdy dziewczyna ucieka w świat fantazji to trafia do jakiegoś pseudo domu publicznego gdzie dziewczynki opiekują się swoimi klientami, a nasza główna bohaterka erotycznie przed nimi tańczy. Jak pokręconą i chorą psychikę miała główna bohaterka albo scenarzysta, że przed ojcem zboczeńcem ucieka do burdelu? Dodatkowo reżyser ciekawie tym sposobem zabawił się z widzem. Na początku jesteśmy pełni sympatii dla głównej bohaterki, że wzięła sprawy w swoje ręce i zajęła się ojczymem, a kilkanaście minut później sami czerpiemy przyjemność z oglądania młodych panienek w seksownych ciuszkach. Czy po części też nie stajemy się tak samo obleśni jak ojczym?



Snyder widać, że miał jakiś pomysł i jestem nawet pełen podziwu, że aż tyle różnych konwencji upchnął w format półtorej godziny. Snyder miał chyba tylko pomysł na kilka efektownych wideoklipów, w większości do świetnych kawałków, a nie opowieść na 1,5 godziny. Niestety nie można było tego puszczać w kinach więc między nie musiał upchnąć jeszcze jakąś fabułę. Piszę jakąś bo nie trzyma się to kupy za bardzo, a jej skomplikowanie jest na równi z konstrukcją cepa. Jeśli ktoś ma kaca albo po prostu potrzebuje wyłączyć myślenie na półtorej godziny przy bardzo efektownych scenach walki w wykonaniu kilku zgrabnych kobiet to polecam. Jeśli niestety oczekujecie jeszcze fabuły to lepiej zobaczyć coś innego.

sobota, 18 czerwca 2011

#119 Żywe trupy #9 - Tu pozostaniemy scen: R.Kirkman rys:Charlie Adlard

Dziewiąty tom serii przynosi czytelnikowi chwilę otuchy, po tragicznych wydarzeniach z poprzedniego tomu. Śledzimy losy Ricka i jego syna, którzy próbują znaleźć nowe schronienie. Obserwujemy również jak radzą sobie, każdy na swój sposób z utratą bliskich. Dodatkowo, jakby nie dość mieli problemów, ojca dopada choroba i na kilka dni traci przytomność. Wtedy mały Carl musi radzić sobie sam. Walczyć ze szwędaczami, samotnością, co powoduje że staje się bardziej dojrzały. Jakby nagle zostało odebrane mu dzieciństwo. Po tym wszystkim czeka ich jeszcze kilka wydarzeń, gdzie m.in. nasi bohaterowie odnajdują kilku swoich starych znajomych, a nawet poznają nowych. Pojawia się szansa na pozbycie się plagi zombie i powstaje plan na podróż do Waszyngtonu.
Tom ten jest spokojny i daje czytelnikowi chwilę wytchnienia. Co zważając na to co działo się w poprzednim jest dobrą zmianą. Jednak czytając go miałem jakieś takie uczucie smutku. W szczególności jak Rick rozmawiał z innymi ocalonymi przez telefon, a kilkanaście stron dalej okazało się z kim rozmawiał na prawdę. Było to takie ludzkie i w sumie nawet oczywiste. Jednak gdy prawda wyszła na jaw zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno i nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Do tego sceny w których Carl opiekuje się ojcem. krzyczy na niego pełen gniewu i strachu gdy zostaje sam. Później gdy spotykają kilku starych znajomych okazuje się, że więcej osób radzi sobie z bólem podobnie co Rick. To wszystko świetnie współgra z sobą i buduje dodatkowo klimat komiksu.


Od strony wizualne komiks nadal trzyma bardzo dobry poziom z poprzednich tomów. Czarno-biała realistyczna kreska świetnie oddająca przygnębiający klimat opowieści. Kiedy trzeba spokojna, a podczas scen walki dynamiczna, taka wręcz drapieżna mógłbym powiedzieć. Dobrze mi współgra z całością. Dodatkowo mam przed sobą swój pierwszy egzemplarz polskiego wydania Taurus Media i muszę jeszcze przyznać, bardzo podoba mi się okładka. W moim odczuciu taka kreskówkowa lekko, chyba poprzez ciepłe kolory i czcionkę.Dla mnie Żywe Trupyto komiks na który muszę mieć nastrój. Za każdym razem to dobra rozrywka, chodź to słowo nie do końca tutaj pasuje. Jest to seria ze świetną historią, która dodatkowo zmusza do zadumy nad nami samymi. To już dziewiąty tom, a opowieść dalej jest bardzo spójna. Dodatkowo mam takie dziwne wrażenie, że jeśli świat spotkałaby taka katastrofa jak z tej opowieści to wyglądałby dokładnie tak jak jest tu pokazany i nie nastraja to mnie optymizmem, ale całą historię robi bardziej realną.



piątek, 10 czerwca 2011

#118 Doctor Who sezon 1+special

Doctor Who to serial opowiadający o przygodach tytułowego Doktora, który podróżuje w czasie i przestrzeni w statku wyglądającym jak stara brytyjska policyjna budka telefoniczna. Przyznam się szczerze, do serialu zabierałem się chyba z trzy razy i zawsze poległem po pierwszych kilku minutach. Odpychał mnie kiczowaty klimat, gra aktorów, a fabuła jakoś w ogóle mnie nie wciągała. Sam nawet nie wiem co to było ale jakoś podświadomie czułem chęć obejrzenia tego serialu. Już kilka razy tak miałem i nigdy nie pożałowałem. Dzięki takiemu uporowi poznałem w końcu Miasto boga oraz Miasto zaginionych dzieci więc wiedziałem, że muszę spróbować jeszcze raz.

Przygotowałem się do następnego podejścia profesjonalnie. Najpierw zorganizowałem całe pięć sezonów razem z większością odcinków specjalnych (mówimy tutaj o wznowionej wersji serialu z 2005 roku) i zabrałem się za oglądanie. Zaparłem się i obiecałem sobie, że zobaczę przynajmniej cały pierwszy odcinek i udało się. Opowiadał o spotkaniu głównych bohaterów, czyli tytułowego Doktora z Rosei ich wspólnej walce z ożywionymi manekinami sklepowymi. Cały odcinek to jazda bez trzymanki i trzeba być naprawdę otwartym, aby przez to przetrwać. Kicz i niski budżet wylewa się z każdego kadru. Plastikowe gadżety i scenografia, raczej kiepskie efekty specjalne, ale fabuła całkiem ciekawa, która rekompensuje całą resztę. Tak mnie to wszystko jakoś zaciekawiło, że postanowiłem oglądać dalej. W pierwszym sezonie, który składa się z 13 odcinków mamy okazję min. zobaczyć koniec Ziemi, która eksploduje, walczyć z zombie w XIX w. Wiktoriańskim Cardiff oraz kilka razy uratować Ziemie przed inwazją obcych.

Najbardziej podoba mi się w tym serialu, że dzięki umiejętności Doktora do podróżowania w czasie i przestrzeni, każdy odcinek może być w dowolnych klimatach, a scenarzyści mogą popuścić wodze fantazji, co też często robią. Świetna była dwuodcinkowa opowieść pt. The Empty Child oraz The Doctor Dances w klimatach horroru opowiadająca o tajemniczej zarazie opanowującej Londyn w latach 40 XX w. Autorem tej historii jest Steven Moffat, którego już zdążyłem poznać dzięki świetnej mini serii Sherlock, którą swoją drogą również polecam. Te dwa odcinki to świetny przykład jak przy skromnych środkach, ale z dobrym pomysłem można zrobić coś z klimatem, trzymającego w napięciu i z ciekawą fabułą. W tym serialu podoba mi się również jak jego twórcy czasem gorzko komentują nasz świat i dają powód do myślenia. Było tak np. w odcinku Bad Wolf, w którym został zawarty komentarz na temat telewizji jako rozrywki dla mas. Dobrym zagraniem była również sama konstrukcja serialu. Ponieważ w każdym odcinku Doktor z Rose podróżują w inne miejsce i czas, to fabuła jest w sumie luźno powiązana ze sobą. Co prawda natrafiają co jakiś czas na znane widzowi już postacie, ale dopiero w dwóch ostatnich odcinkach okazuje się, że cały sezon był mocno powiązany ze sobą i prowadził do wielkiego finału. Świetnym zagraniem było ze strony twórców umieszczanie wskazówek w wielu odcinkach sezonu.


Jeśli na początku denerwowała mnie gra aktorów, to później się przyzwyczaiłem i nawet polubiłem, w szczególności samego Doktora. Zachowuje się jak małe dziecko, zawsze zmierza w kierunku największego niebezpieczeństwa, rzuca tak od niechcenia świetne teksty i czasem potrafi być okrutny aż do bólu. Przez te trzynaście odcinków udało mu się zdobyć moją sympatię.

Podsumowując muszę się przyznać, dość mocno już zdążyłem polubić ten serial. To co mi przeszkadzało na początku, uważam teraz za zalety. Klimat serialu jest dobry, ciekawe odcinki, które sprawiają, że masz ochotę na więcej i chodź czasem rozwiązania scenarzystów są trochę tanie to i tak warto poświęcić czas i zapoznać się z tym serialem. Raz bawi, innym razem straszy, a czasem nawet daje do myślenia. To dobra rozrywka, a najlepsze jest w tym wszystkim, że zasiadając przed ekranem kompletnie nie wiadomo czego się spodziewać.


sobota, 4 czerwca 2011

# 117 The Walking Dead Compedium One scen: R. Kirkman, rys: T. Moore i Ch. Adlard

Nie wiem jak to się stało. Może sama wpadła na ten pomysł, albo zasugerowała się moimi pochlebnymi komentarzami podczas oglądania serialu, ale na urodziny od mojej lepszej połowy otrzymałem pierwsze czterdzieści osiem zeszytów tej serii. Sam jakoś miałem w planach zabrać się za ten tytuł, jednak gdy się zdecydowałem na polskim rynku było już kilka wydań zbiorczych i niestety budżet nie pozwalał na jednorazowy zakup wszystkich tomów. Dzięki prezentowi za jednym razem nabyłem osiem tomów i resztę było już łatwo dokupić.





Sama historia opowiada losy kilku osób które walczą o przetrwanie w świecie opanowanym przez zombie. Widzimy ich próby odnalezienia się w nowych warunkach, poszukiwanie jakiegoś schronienia, jedzenia oraz broni. Wielkim plusem całej tej serii są świetnie stworzone postacie. Dokładnie przemyślane, głębokie z wadami i zaletami. Ciekawie się obserwuje jak powstają zależności między nimi. Zostają zawarte pierwsze przyjaźnie, powstają kłótnie i różne spięcia. Zaczyna się walka o przywództwo w grupie i jak każda z postaci na swój sposób radzi sobie z przeciwnościami losu. Cała historia biednie jakby taką parabolą, od czystej akcji do spokojniejszych momentów chwilowego spokoju w życiu głównych bohaterów. Dzięki temu opowieść jest trochę przewidywalna, co nie znaczy że nudna. Równocześnie, Kirkman scenarzysta serii, udowadnia kilka razy, że nie istnieje w tej opowieści coś takiego jak status quo i nie jest dla niego problemem co jakiś czas zabić jednego z głównych bohaterów. Mi osobiście bardzo to odpowiada i równocześnie wprowadza wiele zaskakujących momentów w opowieści. Dodatkowo czytając tę historię widać ewidentnie jak scenarzysta lubi utrudniać życie głównym bohaterom. W tym momencie przyznać muszę, że jest to pierwszy komiks, przy którym miałem momentami dość z powodu okropieństwa jakie spotyka głównych bohaterów. Niestety jak to bywa w takich historiach głównym i największym zagrożeniem są sami ludzie.



Całość została wydana w miękkiej okładce. Trochę szkoda, ale dzięki temu pasuje do kolejnych tomów z polskiego wydania. Wnętrze, czyli ponad tysiąc stron w jednym tomie, zostało sklejone oraz zszyte dzięki czemu po jednym czytaniu wygląda dalej jak nowe. Ogólnie zostało to ładnie wydane w podobnym klimacie jak polskie wydanie od Taurus Media. Dwie rzeczy do których mógłbym się tylko przyczepić to brak okładek poszczególnych zeszytów, lub przynajmniej okładek wydań zbiorczych oraz waga, ale to zrozumiałe. W autobusie raczej nie da się tego czytać, a nawet w domu w niektórych pozycjach jest ciężko.



Od strony graficznej komiks prezentuje realistyczną kreskę, która świetnie się sprawdza jako ilustracja do zdewastowanego świata i scen pełnych akcji. Całość opowieści jest utrzymana w czerni i bieli co wspaniale podkreśla ciężki, depresyjny klimat całego komiksu.



Szczerze przyznam, jak dostałem ten komiks trochę się przeraziłem. Wielgachna cegła w całości po angielsku, a mój angielski nie jest doskonały, wzbudziła we mnie obawy jak się z tym uporam. Na szczęście słownictwo nie okazało się jakieś wyszukane, a w samą opowieść wsiąkłem okropnie. The Walking Dead to wspaniała seria jak najbardziej warta bliższego zainteresowania. Tylko trzeba pamiętać, to opowieść dość ciężka i raczej dla dojrzalszego czytelnika.


poniedziałek, 2 maja 2011

#116 Stargate Universe

Od niedawna oglądam pierwszy sezon Stargate Universe i muszę przyznać, taki sobie. Nie jestem fanem tego uniwersum, chodź pamiętam, że jako nastolatek bardzo lubiłem pełnometrażowy film z Kurtem Russelem od którego wszystko się rozpoczęło. Następnie widziałem kilka odcinków, sam nawet nie wiem jakich serii i nigdy mnie nie wciągnęło. Teraz dałem się namówić swojej dziewczynie i tak do obiadu, albo przed snem oglądam sobie po odcinku.

Przyznam szczerze, fabuła średnio mnie interesuje. Grupa ludzi po ucieczce z atakowanej planety przez obcą rasę stara się uciec za pomocą wrót na Ziemie. Oczywiście jak to zawsze bywa w takich sytuacja, coś tam nie idzie zgodnie z planem i nasi bohaterowie zamiast trafić do domu, trafiają na pokład Przeznaczenia. Statku kosmicznego zbudowanego przez pradawną rasę obcych, twórców wrót. Dodatkowo okazuje się, że są miliony lat świetlnych od Ziemi i nie wiadomo jak na nią wrócić.


Cała fabuła serialu opiera się na dążeniu do powrotu na ojczystą planetę oraz próbie uporania się z kłopotami życia codziennego. Raz jest to brak wody, innym razem jakaś tajemnicza zaraza atakująca załogę i tego typu zdarzenia. Przyznam szczerze, tak sobie mnie to interesuje i jakoś tak bez przekonania wymyślają te historie scenarzyści. Poza tym mam świadomość o drugim sezonie więc odcinki typu, że zaraz wszyscy zginą jakoś nie są w stanie nie zaintrygować. Natomiast to dlaczego oglądam ten serial to relacje między głównymi bohaterami i to z odcinka na odcinek jest coraz lepsze. Zawieranie pierwszych przyjaźni, miłości, ale również wrogów i próby obalenia istniejącego porządku na pokładzie. Każda z postaci jest ciekawa jak np. profesor Rush, który dla własnych celów nie cofnie się chyba przed niczym i liczy się dla niego tylko praca. Pułkownik Young, który jest dowódcą całego statku. Odpowiedni człowiek na stanowisku umiejący utrzymać załogę w ryzach, ale jak na razie nie zdolny do radykalnych kroków i cały czas starający się znaleźć na wszystko kompromis. Sierżant Greer uwolniony przez dowódcę z aresztu podczas ataku obcej rasy na planetę z pierwszego odcinka , a aktualnie zdolny do wszystkiego żołnierz i zawsze po stronie pułkownika.Jest również Eli, trochę ciapowaty, młody chłopak wybitnie uzdolniony matematycznie, który dostał się do załogi rozwiązując questa w jakiejś grze rpg online! Zdaję sobie sprawę jak to brzmi, ale w serialu pasuje jak ulał i nie razi.


Postanowiłem napisać akurat teraz o tym serialu, ponieważ w dziesiątym odcinku zaczyna się naprawdę dużo dziać. Na pokładzie statku zostaje znaleziony martwy jeden z żołnierzy z załogi. Co prawda była to osoba której nikt za bardzo nie lubił, więc jakoś jego brakiem nikt się za bardzo nie przejął, co też świetnie oddaje klimat serialu. Na początku wszyscy myślą, że to samobójstwo, ale niestety na miejscu zbrodni nigdzie nie ma broni. Zaczyna się dochodzenie, znalezienie winnego, a potem odkrycie, że to spisek mający za zadanie zniszczenie istniejącego porządku i hierarchii panującej na pokładzie. Następnie dochodzi do konfrontacji wszystkich zainteresowanych czego efektem jest pozostawienie jednej z kluczowych postaci na losowo spotkanej planecie! Nareszcie najważniejsze postacie wykazały się zdolnością do radykalnego działania, nie koniecznie słusznego moralnie, ale na pewno takiego jakie wymagała dana sytuacja.Przy takim zakończeniu odcinka szczęka mi opadłą i jestem bardzo zaciekawiony jak wybrną z tego scenarzyści.


Przepraszam za może chaotyczny opis odcinka w akapicie powyżej, ale starałem się umieścić jak najmniej spoilerów dla przyszłych widzów. Teraz natomiast udaję się na projekcję następnego epizodu.

niedziela, 24 kwietnia 2011

#115 Daredevil - Born Again scen. Frank Miller rys. David Mazzucchelli


Chodź nie czytałem wiele komiksów z tą postacią, to Daredevila zawsze darzyłem wielką sympatią. Podoba mi się sam pomysł postaci. Z jednej strony niewidomy, z drugiej super bohater pełną gębą stający naprzeciw wszelkim przeciwnością. Moim pierwszym komiksem z tą postacią był „The Man without fear” i cały czas jest jednym z moich ulubionych. Ostatnio w końcu przeczytałem absolutny klasyk historii o tej postaci, czyli siedmioczęściową opowieść „Born Again”
Autorem tej historii jest legenda amerykańskiego komiksu Frank Miller, który dzięki tej opowieści uczynił w 1986 roku ze średnio sprzedającej się serii, bestseller. Sam komiks opowiada o tym, jak Kingpin poznaje sekretną tożsamość Daredevila. Dzięki temu może w końcu zniszczyć swojego największego wroga. Na stronach siedmiu zeszytów czytamy jak od Matta odsuwają się wszyscy przyjaciele, zostaje zniszczona jego kariera zawodowa i pozbawiony zostaje całego majątku. Muszę przyznać, że do tego momentu seria jest świetna. Scenarzysta przemyślał to dokładnie i zadbał o zniszczenie i utrudnienie wszelkich aspektów życia głównego bohatera. Dalej w historii następuje punk zwrotny w którym Śmiałek „ginie”, aby mógł się „narodzić na nowo”. Nasz bohater dochodzi do siebie, zaczyna po woli wyjaśnienie spisku na jego życie, a komiks zmienia się na bardziej detektywistyczny, aby pod koniec opowieści mogło dość do ostatecznej konfrontacji. Wiele czytałem o tej mini serii, zanim sam się z nią zapoznałem. Zdaję sobie sprawę, że to absolutny klasyk historii o tej postaci, ale nie tylko bo samego komiksu amerykańskiego również. Jednakże ja zawiodłem się na „Born Again” bardzo. Seria troszkę się zestarzała, co nie zmienia faktu, że nadal świetnie się ją czyta, jednakże sama końcówka kładzie moim zdaniem całą historię. Opowieść o upadku Daredevila jest świetna! Oglądanie jak systematycznie i metodycznie niszczone jest jego życie to przyjemność, bo skonstruowane jest wspaniale. Jego śmierć i odrodzenie jest równie ciekawe i po tak mocnej prawie większości komiksu wszystko jest niweczone końcówką. Ostateczna konfrontacja i ratowanie dzielnicy Matta Hell’s Kitchen przed totalnie durnym wrogiem jest żałosne. Antagonista Daredevila to jakaś tragedia, wymyślona chyba na kolanie przez scenarzystę na pięć minut przed oddaniem całego scenariusza do realizacji. Czytając to miałem wrażenie jakby pod koniec pisania scenariusza Miller zmęczył się i sobie odpuścił, albo został zastąpiony przez kogoś innego. Zakończenie nie pasuje do całości i jest jakby z jakiejś całkiem innej historii. Strona wizualna tej mini serii stworzona przez Davida Mazzucchelli to typowa kreska tamtych lat. Czytelna i przejrzysta z troszkę dziwnymi jaskrawymi kolorami. Taki sposób rysowania polskim czytelnikom może być znany chociażby z serii „Swamp Thing” wydanej przez Egmont. Ja osobiście bardzo lubię taki rysunek, ale jestem w stanie zrozumieć, że komuś nie odpowiada.
Mocno się zawiodłem tą opowieścią. Pomimo strasznej końcówki warto poznać ten komiks dla świetnej pierwszej połowy oraz aby zobaczyć jak łatwo można zepsuć coś co zapowiada się na prawdziwe arcydzieło. Może po prostu stworzyłem sobie za duże wyobrażenie o tym komiksie i temu mi nie spasował? Raczej nie, ale osobiście, jeśli ktoś zastanawiał by się nad kupnem tej serii to moim zdaniem lepiej zainwestować w run Brubekara, albo Bendisa. Znacznie lepsze i ciekawsze historie przemyślane w całości!


sobota, 8 stycznia 2011

#114 Okko – The Cycle of the Earth scen. i rys. Hub

Okko – The Cycle of the Earth to jak na razie druga księga cyklu komiksów autorstwa Hub’a. Seria opowiada losy ronina, Okko, który przewodzi małej grupie łowców demonów. W skład jej wchodzi również, Naburo, niesamowicie wielkich rozmiarów tajemniczy wojownik skrywający się za maską. Noshin wiecznie narzekający mnich, będący wielkim smakoszem sake i potrafiący kontaktować się z duchami przyrody. Ostatnim członkiem ekipy jest Tikku, młody rybak, który dołączył do drużyny z własnej woli w poprzedniej księdze, a aktualnie jest uczniem Noshin.

Historia zawarta w tej części zaczyna się w momencie gdy nasi bohaterowie zatrzymują się na terenie Gór Siedmiu Klasztorów. Podczas poszukiwania przewodnika znającego te tereny zostają świadkami morderstwa i wplątani w wielką intrygę mającą na celu obalenie Cesarstwa. Przyczyną wszelkiego zamieszania jest klan Kruka. Podczas poszukiwań jakichkolwiek wiadomości na temat tajemniczego bractwa nasi bohaterowie zwiedzają całe góry, wszystkie siedem klasztorów, a nawet kilka innych ciekawych miejsc. Na swej drodze spotkają kilka demonów, jedno-ręką panią samurai i stoczą wiele widowiskowych walk.


Cykl Okko to seria osadzona w feudalnej Japonii z całym jej dobrodziejstwem. Czytamy więc o honorze bohaterów. Przyglądamy się skomplikowanym relacją między samurajami, a resztą społeczeństwa. Autor z Japonii zaczerpnął również bogaty bestiariusz z wszelkimi orientalnymi odmianami demonów i potworów. Podczas lektury mamy również okazję zapoznać się z wieloma słowami w języku japońskim, które autor dość często stosuje. Od strony graficznej Hub prezentuje typową kreskę jak we francuskich komiksach fantasy. Ładna, bardzo kolorowa, dopracowana z wieloma szczegółami i troską o drugi plan. Patrząc na nią od razu przypomina mi się seria Armada, albo Lanfeus z Troy. Według mnie taka kreska idealnie pasuje do tego typu rozrywkowych serii.


Ze swojej strony gorąco polecam tą serię, którą ja bardzo polubiłem od pierwszej części. Jest to opowieść która zapewnia sporo bardzo dobrej rozrywki na porządnym poziomie. Jeśli ktoś z was dodatkowo jest fanem klimatów feudalnej Japonii jak ja, to nie powinien się zastanawiać ani chwili nad tą serią.