poniedziałek, 5 października 2015

#402 The Last of US


Na samym początku chciałbym się do czegoś przyznać. Ja jestem taki człek, któremu nie śpieszy się, aby zagrać w jakąś grę. Nie kupuję preorderów, ani w dniu premiery. Raczej w jakiś paczkach i przy okazji wszelkich przecen czy wyprzedaży. Jest to głównie spowodowane rosnącą „kupką wstydu”, brakiem czasu na granie i mniejszą niż kiedyś ochotą na spędzanie swojego czasu w ten sposób. Dzięki temu nie wydaję sporo i zawsze dostaję w pełni wartościowy produkt, już po wszystkich poprawkach.

Z wyżej wymienionych powodów, aby zagrać w The Last of Us musiałem najpierw zachorować i dostać L4 na dwa tygodnie. Dodatkowo pożyczyć od znajomych PS3 z telewizorem. W końcu ja biedny jestem i na dorobku, więc takich luksusów w mieszkaniu nie uświadczysz. Wracając jednak do samej gry, to podchodziłem do niej mając dość wysokie oczekiwania. W końcu nie ma się co dziwić patrząc na jej średnie oceny powyżej 9/10 chociażby na Metacritic i imdb.

Sam tytuł opowiada o twardym facecie po przejściach, który podejmuje się ryzykownego zadania. Mianowicie ma przeprowadzić przez dotknięte i wyniszczone epidemią tereny USA nastoletnią dziewczynkę Ellie. Dziewczynka ta może być kluczem do uratowania świata. Koncepcja już dość mocno ograna, ale ciekawie rozwiązana poprzez zmuszenie gracza do opieki dodatkowo nad kimś, a nie tylko dbania o swój własny tyłek. Dzięki temu sam mocno się zdziwiłem jak szybko i samoistnie związałem się z nastoletnią dziewczynką i jak zaczęło mi autentycznie na niej zależeć. Działo się to dokładnie w tym samym czasie co mojemu bohaterowi. Dodatkowo sprawiało to, że autentycznie chciałem grać więcej i więcej, aby tylko dowiedzieć się co stanie się dalej.


Niestety kiedy poznawałem coraz więcej historii przygotowanej przez studio Naughty Dog robiło mi się coraz smutniej. Fabuła skupia się na dojrzałym i kompleksowym przedstawieniu świata po wybuchu epidemii i próbie ukazaniu jak resztka ocalałych ludzi próbuje sobie radzić w tak trudnych warunkach. Na początku myślałem, że głównym zagrożeniem, dla pary bohaterów, będą zainfekowani ludzie mający na głowach, a potem na całym ciele coś wyglądającego na jakąś dziwną odmianę grzyba. Zarażeni stawali się ślepi, ale bardziej wrażliwi na słuch i niezwykle agresywni. Walka z nimi to głównie skradanie i zastawianie pułapek. Jednak szybko się okazało, że to tylko wstęp do znacznie groźniejszego zagrożenia jakim są ludzie pragnący przetrwać za każdą cenę. Nie liczący się z niczym i nikim, którzy są zdolni do najstraszniejszych zachowań tylko po to, aby przeżyć kolejny dzień. Co ciekawe zauważyłem, że twórcy w roli oprawców głównie prezentowali samych mężczyzn. Jakoś łatwo mi uwierzyć w taki obrót spraw.

Cała historia została w mistrzowski sposób opowiedziana. Czerpiąc pełnymi garściami z filmu. Korytarzowa konstrukcja całej gry, dała twórcom bardzo ciekawe narzędzie do budowania i sterowania nastrojem gracza. Dzięki temu jest to pierwsza gra od dawna, która wzbudziła we mnie jakieś uczucia poza frustracją i znudzeniem. Czasem się bałem, czy to o towarzyszkę, czy z powodu zbliżającego się zagrożenia. Innym razem było mi tak po prostu smutno. Moim zdaniem mistrzostwem jest scena z żyrafami. Najpierw wzbudziła we mnie lęk i ekscytację, gdyż Ellie biegnie gdzieś szaleńczo przed siebie, nie czekając na mnie. Jednak chwilkę później gdy widzimy biegające swobodnie dzikie zwierzęta na wolności robi się tak błogo, a całość jest po prostu piękna. I chociaż wiem, że to tylko chwilowy przystanek i odpoczynek przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, to chciałem aby trwał dłużej. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem podobną rzecz w jakimś filmie lub grze, która zrobiłaby na mnie tak wielkie wrażenie. Po prostu genialna scena.

Jednak żeby nie było tak pięknie jest też kilka rzeczy które mnie denerwowały. Czasem ta gra była dla mnie po prostu bardzo trudna. Nie mam nic przeciwko wymagającym grom, ale ta wydaje mi się po prostu momentami źle zbalansowana przez co musiałem niektóre fragmenty powtarzać po kilka razy do znużenia. Co było dodatkową przeszkodą dla mnie, jako osoby nieprzyzwyczajonej do grania na padzie. Celowanie kontrolerem nie jest wtedy takie łatwe. Tak samo denerwowało mnie gdy ja swoją postacią skradałem się i kucając podkradałem do wroga od tyłu, aby tylko mnie nie zauważył, a Ellie w tym czasie biegała koło mnie sterowana błędnie przez grę . Wyglądało to dość komicznie, przez co psuło cały klimat danego fragmentu. Jednak najbardziej frustrujący okazał się sam koniec całej przygody, kiedy to nasi bohaterowie osobno przedzierają się przez wrogie miasteczko w zamieci śnieżnej. Już pomijam momentami kosmiczny poziom trudności, najbardziej denerwująca była dla mnie jednak orientacja w terenie. Rozumiem, że o to chodziło, w końcu byłem w ekstremalnych warunkach pogodowych i w ten sposób był budowany cały klimat. Jednak dla mnie scena ta była po prostu za długa i przez to nudna.


Na samym początku podchodząc do tego tytułu pomyślałem sobie ile to już razy widziałem lub czytałem podobne historie i doszedłem do wniosku, że za bardzo nic w tym temacie nie może mnie zaskoczyć. I pomijając kilka momentów śmiało mogę powiedzieć, że nic nowego nie zobaczyłem. Natomiast z drugiej strony forma w jakiej całość została zaprezentowana zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Filmowość całej opowieści, świetna oprawa graficzna z niesamowitym oświetleniem i naprawdę pięknym światem oraz świetna historia sprawiły, że od konsoli nie mogłem się oderwać. Cały czas miałem wielką ochotę brnąć dalej pomimo wszelkich przeciwności. Dokładnie tak samo jak główni bohaterowie czułem radość, smutek nadzieję i strach. Może nie jest to tytuł idealny jak niektórzy by chcieli, ale bez wątpienia ścisła czołówka, gra którą każdy z graczy powinien kiedyś poznać.

wtorek, 21 lipca 2015

#401 Chańcza, a miało być tak pięknie.

Ostatnio wybrałem się nad zalew Chańcza. Mój przyszły teściu, przynajmniej mam taką nadzieję, posiada tam kamping. Byliśmy na miejscu od soboty wieczora do wczesnego popołudnia w poniedziałek. Idea była taka: cisza i spokój. Idealne miejsce do leżakowania, wędkowania, przyjemnego nudzenia się i czytania książki. W około prawie nikogo więc spokojnie można się zrelaksować i poczuć na luzie. Zjeść śniadanie w piżamie przy stoliku, w ciszy podziwiając piękno jeziora i okolicznych lasów. Szkoda tylko, że taka sielanka towarzyszyła nam przez ostatnie godziny naszego pobytu.

Gdy przyjechaliśmy w sobotę ok 23 to przywitała nas impreza w obozowisku obok. Głośna muzyka, jakieś śpiewy i odzywki po łacinie na porządku dziennym, a między tym wszystkim dzieci. Mało tego państwo i ich goście zaparkowali samochody na części naszej działki. Na szczęście skończyli się bawić ok 2 w nocy, kiedy sami chcieliśmy już iść spać. Przynajmniej z tym jednym się zgraliśmy. Mimo to trzeba ich pochwalić. Nie zachowywali się jakoś szczególnie dobrze i zgodnie z zasadami współżycia z innymi ludźmi, jednak zawsze mogło to wyglądać jeszcze gorzej, a o drugiej nocy byli już znacznie spokojniejsi.

W niedzielę natomiast tak od 9 rano do przynajmniej 20 non stop po jeziorze pływali jacyś debile na skuterach wodnych i motorówkach. Woda w jeziorze wzburzona jakbym siedział nad morzem. Nawet szum fal był, żadnej możliwości kąpania się z uwagi na muł i piach podniesiony z dna. Sam nigdy nie płynąłem czymś takim, więc nie mam porównania, ale patrząc na to wydaje mi się, że może to być przyjemne góra przez 20 min. Potem to już raczej nudne się staje, a panowie potrafili pływać w kółko o promieniu powiedzmy 3 metrów. Czego już całkiem nie jestem w stanie zrozumieć. Przez jakiś kilku debili, wszyscy w około mają po wypoczynku. Hałas okropny i koszmar dla ryb. Byłem w szoku jak zobaczyłem ile małży zostało wyrzuconych na brzeg  z tego powodu. To jest jakaś katastrofa. Oczywiście cały akwen powinna patrolować policja, która przez cały dzień nie raczyła się nawet pokazać. Tylko raz się przepłynęli jakoś pod wieczór. Jak nikogo już nie było. Zapewne pod koniec ich służby i przyznam, tego nie rozumiem. Panowie powinni wypłynąć ze trzy razy w ciągu dnia, podpłynąć do pierwszego lepszego i kazać mu dmuchać.  Policja miałaby wyniki i pieniądze z mandatów. Natomiast nad jeziorem byłby znowu spokój, co z kolei przyciągnęłoby znowu ludzi, którzy chcą tam wypocząć na łonie natury i w spokoju.

Drugą atrakcją dnia było obozowisko po naszej drugiej stronie, czyli szwagier i teściu. Tak ich określę, bo ciągle słyszałem te dwa słowa przeplatane taką ilością przekleństw, że głowa bolała.  Oczywiście pili już od rana wraz z towarzystwem, a potem raczyli nas swoimi wygłupami, laniem się wodą i uroczymi wiązankami. Co akurat mnie zawsze skłania mnie do przemyśleń jak można konstruować zdania składające się prawie tylko z przekleństw i być nadal zrozumianym? Uniwersalność kilku przekleństw i bogactwo ich znaczeń naprawdę zasługuje na jakieś większe opracowanie.


Naprawdę szkoda, że tak jak napisałem w pierwszym akapicie było dopiero w poniedziałek rano, jak wszyscy się wynieśli. Dopiero wtedy miałem okazję zobaczyć jak miło i spokojnie może tam być. Po raz kolejny potwierdziłem sobie, że ludzi na trzeźwo w sumie nie lubię, a tłumów tym bardziej. W większości to roszczeniowe, wulgarne dupki, które poza własnym końcem nosa świata nie widzą. Dla przykładu mi jakoś w głowie się nie mieści, aby przechodzić przez czyjąś działkę. Natomiast jak już byłbym do tego zmuszony to zrobiłbym to z dzień dobry, przepraszam, zjakimś wytłumaczeniem. Natomiast tam, kilka razy ktoś obcy tak dosłownie szedł nam koło stolika przy którym sobie siedzieliśmy i nawet się do nas nie odezwie. Jeszcze się patrzy na Ciebie z wyrzutem, czego od niego chcesz. Przecież on tylko przechodzi najkrótszą drogą, a to że włazi Ci z butami prawie w kamping to twój problem. Ciekawe czy to ja z wiekiem robię się coraz bardziej zrzędliwy, czy to jednak ludzie robią się coraz bardziej nieznośni i bezmyślni?

czwartek, 11 czerwca 2015

#400 Faith No More - Tauron Arena Kraków

IMG_20150611_075812
To trochę smutne, że po kilku miesiącach oczekiwania jest już po wszystkim. W końcu kupiliśmy bilety chyba w pierwszy dzień kiedy się tylko pojawiły i potem coraz mniej spokojnie czekaliśmy na koncert. Półtorej godziny pełnej emocji świetnej zabawy, teraz pozostały tylko wspomnienia.

Zaskakujące jest dla mnie jak słuchanie płyt jakoś przestało wzbudzać we mnie emocje. Aktualnie muzyka jest dla mnie raczej jako towarzysz w tle podczas codziennych czynności. Za to podczas koncertów coś we mnie pęka. Jakby nagle te wszystkie zaległe uczucia postanowiły się zamanifestować, a ja biedny, otoczony tłumem ludzi staram się jakoś nad tym wszystkim zapanować.

Sam koncert natomiast posiadał wszelkie cechy występu prawie idealnego. Dość spora publiczność bardzo skora do zabawy. Pomimo imprezy odbywającej się w niezbyt dogodnym terminie poniedziałkowego wieczoru. Miałem wrażenie jakby średnia wieku oscylowała w okolicach ludzi 30+ i wzwyż, czyli równowartość czasu jaki Faith No More jest już na scenie. Dodatkowo sam zespół, który poza genialnym występem na najwyższym poziomie, raczył swoją widownię żartami, zabawną konwencją występu i ogólnie świetnym kontaktem z publicznością. Bardzo podobało mi się jak w pewnym momencie zauważyliśmy z Moniką, że znacznie lepiej wychodzą im kawałki z najnowszej płyty i te raczej wolniejsze. Sam nawet stwierdziłem:
”W końcu to już stare dziady więc nie ma się co dziwić. Przecież najnowsza płyta stworzona jest na miarę ich aktualnych możliwości.”
Już kilka minut później musiałem to odszczekać, kiedy zagrali Black Friday oraz The Gentle Art. Of Making Enemis jeśli dobrze pamiętam. Patton śpiewał, krzyczał i bawił się głosem jak tylko on to potrafi, a reszta zespołu idealnie go uzupełniała.

Kilka słów należy się również samej oprawie występu. Na początku poczułem się lekko zawiedziony z powodu braku telebimów. W końcu jestem krótkowidzem i takie wynalazki są dla mnie ważne. Jednak szybko udało mi się znaleźć miejsce z którego dobrze widziałem całą scenę i jakoś zapomniałem o tym mankamencie. Panowie ubrani na biało grali na scenie w tym samym kolorze ozdobionej kwiatami. Żadnych udziwnień, laserów i mega show. Przecież w pełni wystarczali oni sami i ich umiejętności. Nagle wszystko poszło w zapomnienie i liczyła się tylko muzyka, która wspaniale broniła się sama. Nawet w pewnym momencie zespół zaczął się naśmiewać i żartować z tych wszystkich ludzi z telefonami w dłoniach, którzy zamiast bawić się, stoją i kręcą kiepskiej jakości filmiki na youtube. Dlatego też u mnie nie ma żadnych zdjęć. Wolałem się bawić no i mój aparat jest żenujący więc nie ma sensu robić zdjęć.

Pattona widziałem już czwarty raz na żywo i jakimś cudem ciągle żałuję, że nie miałem okazji na więcej. Dla mnie jest mistrzem i za każdym razem kiedy mam tylko okazję go zobaczyć z którymkolwiek z jego projektów, nigdy się nie waham. Kupuję bilet i czekam cierpliwie na nasze kolejne spotkanie. Tym bardziej miło mi, że to właśnie ten wpis jest moim czterech setnym. W końcu czy może być coś lepszego na taką okazję niż wyznanie podziwu i miłości?



niedziela, 24 maja 2015

#399 zapewne ostatnia cotygodniowa zeszytówka

Dokładnie szóstego maja 2012 roku opublikowałem pierwszą zeszytówkę. Prawie trzy lata później ukazała się jak na razie ostatnia odsłona tego cyklu oznaczona numerem #156. Na początku miała to być dla mnie mobilizacja, aby czytać na co dzień znacznie więcej komiksów i chyba się udało. Bo przecież co niedzielę pisałem przynajmniej o trzech zeszytach co daje przynajmniej 458 przeczytanych pozycji, a przecież nie raz było ich więcej w daną niedzielę. Dzięki temu poznałem kilka świetnych serii, które są ze mną do dziś jak choćby Adventure Time. Inne zdążyły się rozpocząć i skończyć jak Animal Man lub Swamp Thing. Niektóre serie mnie zmęczyły, inne okazały się ciekawe tylko w zapowiedziach. Na jeszcze inne trafiłem przypadkiem i okazały się istnymi perełkami jak Five Ghost lub Starlight. Była to świetna przygoda i bez ukrycia mój najdłużej kontynuowany projekt bez żadnych przerw. Udało mi się nie opuścić ani jednej niedzieli przez cały ten czas i z tego jestem naprawdę dumny. W końcu realizacja długo terminowych celów i systematyczność to nie są moje dwie najmocniejsze cechy.


Jednak od jakiegoś czasu czułem się tą formułą zmęczony. Pierwszy raz chciałem tym rzucić w kąt już jakoś z rok temu. Jednak wtedy odezwał się do mnie Atom Comics z propozycją współpracy i jakoś na nowo zmotywował. Teraz jednak umarło to jakoś samo z siebie i chyba dobrze się stało. Dzięki temu zacząłem czytać więcej komiksów, które posiadam w albumach. Przez co moje zaległości na regałach znacznie się zmniejszyły. Oglądam filmy, nawet grać zacząłem i jakiś taki wolny się czuję. Nic nade mną nie wisi i nic nie muszę. Ten spokój ducha widać był mi potrzebny, bo dobrze mi z nim. Równocześnie mam już pomysł na kolejny projekt, ale nie mogę się zmobilizować i zabrać w końcu za niego. Jest też za wcześnie, aby cokolwiek więcej o nim mówić, więc na na razie cicho sza. Widać równowaga w przyrodzie istnieje, bo kończąc jedną rzecz, już myślę o drugiej.


Dziękuję tym kilku czytelnikom, którzy regularnie zaglądali tu co niedzielę. Zawsze było mi bardzo miło z tego powodu. Sporadycznie ukazujące się komentarze tylko dopełniały ten błogi stan. Mam nadzieję, że nadal będziecie tu czasem zaglądać. Serdecznie zapraszam.


środa, 13 maja 2015

#398 Vadu Amka i jego konsole

Vadu Amka to belgijski artysta, który zajmuje się custamizacją starych konsol. W naszym kraju może nie jest to takie popularne, ale bardziej wgłąb Europy, w USA lub Japonii to bardzo popularny trend. Polega on na nadaniu unikalnych cech jakiemuś przedmiotowi. Tak, aby był wyjątkowy, a klient otrzymał rzecz skrojoną idealnie dla niego. Poniżej mamy kilka przykładów konsol nawiązujących do znanych gier. Efekt końcowy to moim zdaniem istne mistrzostwo świata. Małe dzieła sztuki. Szkoda tylko, że przy okazji cena jest równie kosmiczna. Jednak z drugiej strony jak zobaczy się poradniki, w których artysta pokazuje jak iść w jego ślady i ile wkłada w to pracy, to wtedy zaczyna to wszystko wyglądać bardziej rozsądnie. Jeśli ktoś z was posiada za dużo gotówki luzem to zapraszam tutaj. Chociaż mi osobiście byłoby żal grać na taki pięknym sprzęcie. No zobaczcie sami.


























piątek, 8 maja 2015

#397 Avengers: Czas Ultrona, reż. i scen. Joss Whedon,

7681633.3W końcu po wielu miesiącach reklam, przecieków z planu i informacji ile zdążyło już zarobić, najnowsze widowisko Marvela i Disney'a dotarło także i do naszego kraju. Ja mając w pamięci jak dobrze bawiłem się na pierwszej części, tym razem wybrałem się w towarzystwie kilku znajomych do IMAX, aby podziwiać ponoć najbardziej dopracowaną wersję filmu.


Wszystko rozpoczyna się sceną ataku pełną eksplozji, ujęć w zwolnionym tempie i klimatem przypominającym filmy o Bondzie (scena, w której nasza ekipa wpada do siedziby Hydry na gościnny występ). Wszystko po to, aby odzyskać od nich berło Lokiego z poprzedniej części. Jest to potężny artefakt, którego potęgę ludzie nie do końca rozumieją. Nasi dzielni bohaterowie oczywiście wychodzą zwycięską ręką z tego zadania. Jednak zanim Thor odda ten przedmiot do swojego świata, postanawia zostać jeszcze trzy dni ze swoimi przyjaciółmi i świętować zwycięstwo. Te kilka dni postanawia wykorzystać Tony Stark, aby zbadać tajemniczy przedmiot, a potem na jego podstawie stworzyć sztuczną inteligencję mającą za zadanie strzec całej Ziemi przed wszelkim złem. Równocześnie nakłania do współpracy nad tym projektem w tajemnicy Bruca Bannera dzięki czemu ich praca zostaje zakończona sukcesem. Potem kłopoty dopiero nadchodzą.


Mógłbym się przyczepić do kilku rzeczy, jak choćby kompletnej nonszalancji w zachowaniu Starka i braku jakiejkolwiek większej reakcji ze strony jego towarzyszy. Przecież doprowadził prawie dwa razy do zagłady całej planety, a już po pierwszym razie powinni go zastrzelić, albo chociaż umieścić w jakimś dole w ziemi i tylko zrzucać co jakiś czas jedzenie. Jednak z drugiej strony po co mam się pastwić nad filmem, który zapewnił mi ponad dwie godziny świetnej zabawy? Naprawdę miło się zaskoczyłem jak wiele razy szczerze się uśmiałem. Ten film sprawia wrażenie jakby został stworzony tylko po to, aby główni bohaterowie mogli co chwilę rzucać świetnymi one-linerami i naprzemiennie przeplatać to z epickimi (nienawidzę tego określenia w tym kontekście, ale one właśnie takie są) scenami pełnymi akcji i eksplozji. Dodatkowo twórcy wreszcie pokazali, że mają jakiś pomysł na postacie Black Widow oraz Hawkeye'a. Przecież w poprzedniej części byli oni typowymi zapchaj dziurami z których wszyscy się śmiali. Teraz ona jest interesującą, dramatyczną osobą poszukującą miłości i pełniącą bardzo ważną rolę katalizatora złości w drużynie. Odnośnie Hawkeye'a okazało się, że potrafi wszystkich poskładać do kupy i zmotywować wtedy, kiedy potrzebują tego najbardziej. Poza tym to normalny facet z kilkoma skrzętnie skrywanymi tajemnicami. Dzięki temu cała ekipa tylko zyskała na wartości.


Poza całą tą frajdą, którą otrzymuje widz podczas seansu dodatkowo jest to ważny film dla każdego fana uniwersum, ponieważ zamyka on tzw. drugą fazę w skład której bezpośrednio wchodziły: Iron Man 3, Thor: Mroczny świat, Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz oraz Strażnicy Galaktyki, a dołączy jeszcze Ant-Man w najbliższe wakacje. W związku z tym otrzymujemy kilka nowych postaci z czego Wanda Maximoff i jej brat Pietro są naprawdę świetni. Pełni humoru, troszczący się nawzajem o siebie i świetnie współpracujący razem. Dochodzi również do końca Avengers w aktualnym składzie i na ich miejsce powstaje nowa drużyna. Przy czym naprawdę sensownie i naturalnie do tego dochodzi.


Jakby się tak zastanowić, to w całości przeszkadza mi tylko postać przeciwnika. Nawet nie chodzi mi o to, że Ultron jest trochę taki jednowymiarowy i bezpłciowy. Dzięki temu koleś ma czysto określony cel, który stara się zrealizować i chwała mu za to. Mi bardziej nie pasuje to, że dla mnie znacznie gorszy od niego jest zadufany w sobie dupek z kompleksem boga w postaci Tonego Starka. Postać która autentycznie mnie denerwowała w tym filmie, a reszta drużyny powinna mu nakopać za to co zrobił.


Mimo wszystko jest to świetne kino rozrywkowe. Może poziomem nedrostwa i dziecięcej radochy nie dorównał Guardians of The Galaxy ale i tak jest dobrze. Faktem jest, że Avengers: Czas Ultrona to kawał świetnego popkulturowego kina na które warto wybrać się do kina. Może niekoniecznie do IMAX, gdzie co prawda wszystko jest 3d i takie tam, ale o całym efekcie zapomina się po 20 minutach, a szkoda przepłacać za bilety. Poza tym ja nie lubię dodatkowych okularów na twarzy.


wtorek, 28 kwietnia 2015

#396 Lego Sega Arcade Classic Machines


To naprawdę niesamowite na jakie cuda można czasem dotrzeć błądząc po internecie i klikając w kolejne linki. Tym razem trafiłem po raz kolejny na Lego Ideas  gdzie zdolni i pomysłowi ludzie prezentują szerszej publiczności swoje projekty ze znanych klocków. Następnie społeczność ocenia je i jeśli osiągną pułap 10 000 głosów, to firma przygląda się danemu pomysłowi. Czasem kończy się to przesłaniem takiego zestawu do produkcji. Właśnie jeden taki wzbudził dziś mój zachwyt, bo w końcu to połączenie dwóch ważnych elementów z mojego dzieciństwa. Z jednej strony klocki przy których spędzałem całe dnie. Z racji tego, że bardzo chorowałem jako dzieciak, to nic innego nie miałem do roboty. Te swoje 10 zestawów w kółko rozbierałem, aby od razu tworzyć z nich coś nowego. Z drugiej strony z kolei są automaty do gier. W końcu jak trochę podrosłem i lekko wydobrzałem to całe dnie spędzałem dwie ulice dalej od domu w ciemnych pomieszczeniach pełnych takich urządzeń z grami. Przy okazji przepuszczając tam wszelkie pieniądze jakie miałem. To właśnie w jednym z takich przybytków miałem okazję pograć w Out Run, czerwony automat jaki widzicie poniżej w galerii! Mnie takie rzeczy lekko rozczulają i mam szczerą nadzieję, że wam też się spodobają. Dajcie znać w komentarzach czy podobają się wam wpisy tego typu i macie ochotę na więcej?







niedziela, 26 kwietnia 2015

#395 cotygodniowa zeszytówka #156

Velvet 010 (2015)Velvet #10, Image Comics

scenariusz: Ed Brubaker, rysunki: Steve Epting

Velvet uwalniając z więzienia Damiana Lake’a miała nadzieję dzięki temu otrzymać kilka odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Gdy znajdowała się w drodze do Paryża, gdzie wiele miało się wyjaśnić, niestety szybko uświadamia sobie jak bardzo jest w błędzie. Zamiast postępu we własnym śledztwie, wpada prosto w pułapkę zastawioną przez jej nowego towarzysza. Te  prawie trzydzieści stron to najlepsza opowieść akcji i pełna szpiegowskich klimatów jaką miałem okazję poznać od dłuższego czasu. Scenarzyście udało się wspaniale opowiedzieć wciągającą historię od której nie można się oderwać od pierwszej strony, a potem nerwowo obraca się kolejne kartki, aby tylko jak najszybciej poznać co stało się dalej. Wszystko zaczyna się jak klasyczna wpadka w zasadzkę, gdzie ląduje się z deszczu pod rynnę. Jakieś pościgi, ucieczka z pociągu, strzelaniny i kopniaki. Jednak to wszystko tylko po to, aby prawdziwe problemy mogły dopiero nadejść. Dopiero wtedy, powoli czytelnik wraz z główną bohaterką uświadamia sobie, że to wszystko była tylko gra pozorów prowadzona o całkiem coś innego. Jestem naprawdę pełen podziwu dla Brubakera za to jak udało mu się sprawnie upchnąć tyle wątków dotychczas i w tym jednym numerze po odpowiadać na kilka pytań nurtujących czytelników. Dzięki czemu otrzymaliśmy ciekawy i cały czas trzymający w napięciu komiks. Czekam jak wariat na kolejny numer.


Adventure Time 038Adventure Time #38, KaBOOM! Studios

scenariusz: Christopher Hastings, Rachel Edidin, rysunki: Zachary Sterling, Kel Mcdonald

W krainie Ooo nadal nie ustępują starania w odnalezieniu utraconej wiedzy jak przyrządzić jedzenie. Wszyscy w około zaczynają głodnieć i gromadzić się w pobliżu Candy Kingdom. Co dla jego mieszkańców może okazać się katastrofą. Jednak jest nadzieja na poprawę sytuacji i znajduje się ona we wnętrzu Jake'a, gdzie aktualnie znajduje się jego przyjaciel. Dzięki temu cała opowieść jest mocno pokręcona. Już pomijam sceny kiedy to Finn walczy z układem odpornościowym, który próbuje go zabić. W między czasie sam Jake wchodzi do wnętrza siebie, odkrywając przy okazji swoje super moce, jako posiadacza ciała. Dzięki temu postanawia poprzesuwać swoje wnętrzności w ten sposób, aby mógł od razu udać się do celu swej podróży zamiast wędrować po całym ciele. To co znajduje u kresu swej wyprawy jest niesamowite i w momencie staje się jasne dlaczego właśnie on był kluczem do utraconej wiedzy o jedzeniu. W charakterze dodatku znajdziemy również drugą historię, która opowiada o najgorszym dniu w życiu Marceline. Oczywiście, jak to często bywa w tej serii, całość nie wygląda tak jak wszyscy by się spodziewali i tak na prawdę jest to piękna historia o przyjaźni oraz pokazuje piękny przykład co taka relacja powinna nieść za sobą.


Samurai Jack 018Samurai Jack #18, IDW Publishing


scenariusz: Andy Suriano,  rysunki: Andy Suriano


W swych niekończących się próbach w poszukiwaniu powrotu do domu, dzielny samuraj  natrafia na sprzedawcę magicznych kul. Ponoć jedna z nich umożliwia podróże w czasie. Trzeba tylko umieścić kryształ w odpowiednim miejscu. Sprzedawca okazał się na tyle miłą istotą, że w cenie świecidełka zapewnia również wycieczkę. Niby wszystko wygląda wspaniale, aż do momentu kiedy nasz bohater kładzie swoje nowo nabyte świecidełko w jednym posągu. Wtedy szybko okazuje się, że cała ta wyprawa to pułapka, a nasz śmiałek musi stanąć naprzeciw wrogiej armii. Na szczęście po czasie pojawiają się również sojusznicy, co lekko wyrównuje ich szanse w pojedynku. Świetnie bawiłem się podczas lektury tego komiksu. No ale w sumie nie ma się temu co dziwić. W końcu ma wszystko co dobra opowieść powinna mieć. Najpierw spokojne wprowadzenie dzięki któremu czytelnik chłonie klimat całej opowieści. Następnie punkt zwrotny wywracający całą historię do góry nogami, a potem jedna, długa efektowna scena walki prowadząca do finału z morałem. Niby każdy z nas widział to już wiele razy, a i tak wywołuje uśmiech na twarzy. Jedna z tych serii, która jest niezwykle równa i cały czas przynosi nam zaskakująco dobrą lekturę.


niedziela, 19 kwietnia 2015

#394 cotygodniowa zeszytówka #155

Five Ghosts 007Five Ghosts #7, Image Comics

scenariusz: Frank J. Barbiere, rysunki: Chris Mooneyham

Po ostatnich wyczynach głównego bohatera w Japonii, teraz postanowił trochę czasu poświęcił na odpoczynek. Jednak w związku z nowo nabytą wiedzę o tajemniczych kamieniach, p;anuje wykorzystać cały swój czas na poszukiwania jakichkolwiek informacji o nich. Plan udawało mu się nawet całkiem dobrze realizować, ale prawdziwy przełom  osiągnął dopiero dzięki swojej przyjaciółce Jezebel. Działa ona w tej samej branży co Fabian i właśnie podczas ostatniego zlecenia natrafiła na pewną ciekawą mapę prowadzącą do skarbu. Swoją drogą scena ilustrująca jej napad jest zrealizowana iście filmowo. Bez zbędnych słów czytelnik śledzi jej poczynania w jakiejś bogatej rezydencji niczym oglądałby kolejną część Ocean's Eleven lub innego podobnego filmu. Najpierw widzimy ją biegnącą po dachach budynków by dostać się do rezydencji. Następnie rozprawia się ze strażnikiem przy pomocy kung fu, a na samym końcu dostaje się do sejfu dzięki logice i spostrzegawczości. Wszystko to jest oczywiście tylko wstępem do większej historii pełnej przygód, na którą już jestem spakowany i nie mogę się doczekać jej dalszego ciągu. To wspaniałe jak podczas lektury każdego następnego zeszytu tej serii szybko odrywam się od rzeczywistości. Już z pierwszą stroną całkowicie skupiam się na lekturze i przestaje się wszystko liczyć oprócz historii płynącej swoim rytmem. Chyba najlepsza seria jaką aktualnie śledzę. Ciekaw jestem tylko kiedy nastąpi przesilenie i zacznie mnie nudzić.


 Ghosted 019Ghosted #19, Image Comics

scenariusz: Joshua Williamson, rysunki: Vladimir Krstić Laci

Numer ten to kontynuacja podróży Jacksona i jego towarzyszy po krainie umarłych. Jednak jest to tylko pretekst do tego, aby uśmiercić kilka postaci przez scenarzystę. Każda z tych śmierci jest na swój sposób zaskakująca. Szczególnie w momencie kiedy się to czyta. Lecz chwilę później człowiek uświadamia sobie po co oni tam w ogóle są i jakoś tak cały ten suspens gdzieś ucieka. Przecież jeśli uda im się zrealizować swój cel, to z łatwością będą mogli przywrócić każdego z powrotem do życia. Dodatkowo czytelnik ma okazję poznać zakończenie wątku z przeszłości głównego bohatera kiedy zajmował się okradaniem grobów. Sam przy okazji chyba poprzedniego odcinka pisałem, że czekam na to z niecierpliwością. Niestety kiedy poznałem finał tak fajnie już nie jest. Scenarzysta poszedł na łatwiznę i zakończył ten motyw chyba w najbardziej oczywisty z możliwych sposobów. Chociaż z drugiej strony problem może być po mojej stronie. Nie wiedzieć czemu spodziewałem się jakiegoś nadnaturalnego zakończenia, a tu zamiast tego otrzymałem prozę życia. Całość natomiast to takie czytadło w sam raz, aby przeczytać i zapomnieć. Mimo to z chęcią sięgnę po kolejny numer, choćby tylko po to by sprawdzić czy moje przypuszczenia odnośnie zgonów postaci się sprawdzą.


Dead Body Road 003 (2014)Dead Body Road #3, Image Comics

scenarzysta: Justin Jordan, rysunki: Matteo Scalera

W sumie jesteśmy już na półmetku tej serii, a jakby się tak zastanowić to praktycznie nic nie wiemy o głównym bohaterze. Jak na razie to jawi się on czytelnikom jako zwykły człowiek, którego okropne okoliczności skierowały na drogę zemsty. Lecz każdy z nas uzna go raczej jako postać pozytywną, wszak popkultura nauczyła nas, że śmierć ukochanej trzeba zawsze pomścić. Ten stan rzeczy zmienia lektura tego numeru, gdzie spotykamy starego partnera głównego bohatera. Wyjawia on kilka faktów z ich wspólnej przeszłości zmieniając wizerunek Orsona na mniej kryształowy niż można by sobie wyobrażać. Tylko dzięki temu moja sympatia do niego jeszcze wzrosła.  W sumie to nic nowego. Przecież każdy zdaje sobie sprawę z tego, że w większości przypadków ci źli są zazwyczaj ciekawsze. Dodatkowo postać ta przestała być jednowymiarowa przez co jest znacznie bardziej interesując.  Natomiast wracając do samej opowieści to dużo się w niej nie zmieniło. Gage podąża dalej śladami morderców jej ukochanej, a tymczasem oni zaczynają odpłacać mu tym samym wynajmując jakiś zbirów na niego. Powoli akcja zagęszcza się coraz bardziej, co z pewnością będzie skutkować widowiskowym końcem. Warto jeszcze zwrócić uwagę  na bardzo filmowe przedstawienie całej opowieści. Co najlepiej widać podczas scen walk rysowanych na dużych dwustronicowych panelach. Równie dobrze mogłyby to być storyboardy do jakiegoś kina akcji.  Wygląda to wspaniale i świetnie imituje ruch dzięki czemu trudno oderwać się od lektury.

niedziela, 12 kwietnia 2015

#393 cotygodniowa zeszytówka #154

Dead Body Road 002 (2014)Dead Body Road #2, Image Comics

scenarzysta: Justin Jordan, rysunki: Matteo Scalera

Po tym jak Orson Gage zajął się pierwszym z bandziorów odpowiedzialnym za śmierć jego żony, skierował się w kierunku jego dziewczyny. Ponoć ona może wskazać mu kolejnych uczestników napadu na bank. Szukać nie musiał jej daleko, ponieważ znajdowała się w małym przydrożnym barze. Niedaleko miejsca spotkania głównego bohatera z jej chłopakiem. Oczywiście ich spotkanie nie mogło przebiegać spokojnie, w końcu nie tylko Orson poszukuje pięknej białogłowej. W skutek tego scenarzysta zaprezentował ciekawą scenę pojedynku, którą każdy z nas z pewnością widział już w nie jednym amerykańskim filmie. Jednak po mimo tego, że ogólnie temat jest dość znany, ani przez chwilę numer ten nie nuży. Wręcz przeciwnie, każdą kolejną stroną pochłania się z wielką przyjemnością. Mi dodatkowo towarzyszyła jeszcze spora ciekawość, aby przekonać się co Justin Jordan zdoła jeszcze wycisnąć z tak ogranych motywów jak pojedynek w małym, przydrożnym, amerykańskim barze, gdzieś na kompletnym odludziu. Swoją drogą, czy tylko mi z powodu popkulturowego ujęcia tego typu przybytków te miejsca wydają się tak bardzo niebezpieczne? Wystarczy tylko przypomnieć "Od zmierzchu do świtu" i wszystko jasne, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Trochę odszedłem od głównego tematu, ale faktem jest że to dobre czytadło. Jest to ciekawa opowieść lekko w klimatach westernu i kina drogi. Męska, krwawa i z dość szybką akcją jak filmy akcji z lat 90 ubiegłego wieku.


Rat Queens 010 (2015)Rat Queens #10, Image Comics

scenariusz: Kurtis J. Wiebe, rysunki: Stjepan Sejic

Czekałem na ten komiks dość mocno i niestety oczekiwałem czegoś innego przez co teraz jestem lekko zawiedziony. Żebyśmy się źle nie zrozumieli, to nadal jest dobra seria, ale chyba przyszła pora pierwszy raz na nią pomarudzić. W numerze tym kończy się wątek Gerriega Lake’a, szalonego kultysty, który sprowadził zagładę do Palisady. Dee kończy cały problem i to w takim stylu, że uwielbiam ją jeszcze bardziej, a tekst jaki wypowiada lekko mnie przeraża i jak najszybciej chcę się dowiedzieć jak dalej będzie rozwinięty ten wątek. Poza tym jest sporo spektakularnych akcji i pomysłowego prezentowania umiejętności magicznych głównych bohaterek. Jednak co chwilę z błogich scen rzezi byłem wytrącany retrospekcjami z ich przeszłości. Nie są jakieś złe same w sobie i ujawniają ciekawy szczegół odnośnie Hannah. Tylko równocześnie tak bardzo wytrącały mnie z rytmu i śledzenia całej akcji, że aż lekko denerwowały. Rozumiem, że tak to właśnie musi być skonstruowane. Przecież nie można napakować połowy numeru akcją, a potem reszty historyjkami z życia. To by dopiero nie trzymało się kupy. Jednak z tego powodu jestem jakiś taki rozdarty i lekko zawiedziony. Niby wszystko gra, opowieść jest ciekawa i tak naprawdę nie ma słabych momentów, ale czyta się to źle. Mam nadzieję, że tylko mi się tak wydaje i z następnym numerem znowu będę piał jak wspaniała jest to seria.


Birthright 006Birthright #6, Image Comics

scenariusz: Joshua Williamson, rysunki: Andrei Bressan

Po tym jak bracia Rhodes zostali sami, wspólnie wędrują w poszukiwaniu kolejnych magów ukrywających się w naszym świecie. Czas ten spędzają na wspólnym podróżowaniu po jakiś amerykańskich lasach i próbują się lepiej poznać. Dużo rozmawiają, a nawet jeden uczy drugiego trudnej sztuki przetrwania. Można by pomyśleć, że to istna sielanka. Jednak prawda wygląda znacznie inaczej. Niestety, ten bardziej wyrośnięty, trzy krotnie robi swoim zachowaniem coś co przeraża jego brata i zadaje w wątpliwość jego zachowanie. Niby za każdym razem całkiem sprawnie tłumaczy się, ale jakiś strach i niepewność pozostają. Świetnie w tym komiksie pokazywane są właśnie te mroczne sekrety Michaela. Za każdym razem właśnie jako coś małego, no pod warunkiem że nie wliczamy w to zabójstwa jednego maga, ale po za tym są to raczej jakieś drobne rzeczy, które mogłyby być nawet pominięte. Jednak cały czas z tego powodu napięcie narasta tak samo u jego brata, jak i czytelnika. Nie mogę się doczekać momentu kiedy w końcu dojdzie do nieubłaganej konkluzji i wszystko się wyjaśni. Dla czytelnika co prawda nie będzie to wielka niespodzianka, przecież dobrze wiemy jaki mroczny sekret ukrywa Michael. Jednak z pewnością będzie to coś efektownego, a jeszcze bardziej ciekawi mnie dalsze rozwinięcie całej intrygi jaka po tym nastąpi. Mam tylko nadzieję, że scenarzysta nie będzie nam kazał czekać na ten moment zbyt długo.


 

niedziela, 5 kwietnia 2015

#392 cotygodniowa zeszytówka #153

Samurai Jack 017Samurai Jack #17, IDW Publishing

scenariusz: Jim Zub,  rysunki: Sergio Quijada


Jack wraz ze Złodziejem wyruszają wspólnie do siedziby tajemniczego jegomościa, lepiej znanego w okolicy jako Master of Time. Wszystko to dlatego, bo ponoć potrafi on odesłać naszego bohatera do domu. W skutek tego numer ten to jedna wielka scena akcji, ale jakiej! Mamy tutaj desant z powietrza na zabudowanie wroga. Ucieczki przed laserami, ostrzami wyskakującymi ze ścian, czy przeskoki nad dołami z kolcami. Wszystko to oczywiście zostało przedstawione dość zabawnie i aż miło się patrzy jak obaj wspólnicy co jakiś czas robią sobie jakiś kawał. Jeśli tak można określić umyślne narażanie drugiej osoby co najmniej na poważny uszczerbek na zdrowiu. Całość dodatkowo utrzymana jest w klimacie filmów o tajnych agentach co tylko dodaje smaczku. Mi jednak najbardziej spodobały się dwie rzeczy. Sam fakt tego, że wszystko co doprowadziło do aktualnej sytuacji jest na skutek braku cierpliwości samuraja. Co chyba jest pierwszym przypadkiem kiedy została pokazana jakaś słabość tej kryształowo dobrej i szlachetnej postaci. Świetna jest również scena, podczas której nasz duet zbiega z kręconych schodów przy okazji walcząc z przeciwnikami. Całość została zilustrowana za pomocą jednego olbrzymiego kadru na całą stronę. Zawsze podobała mi się taka zabawa formą. Cały komiks to raczej nieskomplikowana opowieść dla dzieci, ale czym więcej się nad nią zastanawiam, tym więcej odniesień i zabawy dla starszych odbiorców w nim znajduję. Dzięki temu znowu z wielką chęcią czekam na kolejny numer.


Five Ghosts 006Five Ghosts #6, Image Comics

scenariusz: Frank J. Barbiere, rysunki: Garry Brown

Ten jeden zeszyt jest idealnym przykładem jak powinno się opowiadać historie na dwudziestu kilku stronach. Jest tak świetnie napisana, że mam wrażenie jakbym właśnie przeczytał jakąś dłuższą opowieść lub zobaczył film. Całość została ciekawie skonstruowana na zasadzie naprzemiennego wzrostu lub spadku tempa akcji. Najpierw sielankowa scena treningu szermierki, potem scena walki w dojo. Następnie nastrojowa legenda o dwóch braciach, najwspanialszych kowalach dawnej Japonii. Chwilę później zdrada i konfrontacja z wrogim klanem. Dzięki temu po lekturze pozostaje takie wspaniałe uczucie obcowania z czymś więcej. W głowie pozostało mi kilka opowieści, co z pewnością zostało z potęgowane rytmem całej opowieści. Dodatkowo, gdzieś w tle tego wszystkiego, scenarzysta umiejętnie rozbudowuje główną oś fabularną pobudzając wyobraźnię i ciekawość czytelnika. Niby jest to tylko zlepek kliku ogranych do bólu motywów znanych każdemu z popkultury, a ja mam wrażenie, że to najlepsza rzecz jaką czytam aktualnie i nie mogę się doczekać każdego kolejnego numeru. Ostatni raz tyle frajdy i przyjemności miałem podczas lektury Starlight Marka Millara. Po którego szybkim końcu czułem mocny niedosyt.


Dead Body Road 001 (2013)Dead Body Road #1, Image Comics


scenarzysta: Justin Jordan, rysunki: Matteo Scalera


Najpierw był napad na bank podczas którego zgraja bandytów zamordowała każdą znajdującą się w nim osobę. Jedną z ofiar była Anna. Ukochana normalnego faceta Orsona Gage, który w tej sytuacji poprzysięga śmierć każdemu, kto jest zamieszany w jej zniknięcie. Z jedynym sprzymierzeńcem całego planu, główny bohater trafia na trop Jimmy'ego Stowe, który może doprowadzi go do reszty gangu. Numer ten to szybka opowieść o zemście dość mocno przypominająca mi w swej konstrukcji film Kill Bill. Fabuła zapowiada się dość podobnie i od samego początku, w dość szybkim tempie, nasz bohater zaczyna realizować swój plan. Niby nic specjalnie oryginalnego, ale jednak przykuwa uwagę czytelnika od pierwszego kadru i wciąga aż do samego końca. Chociaż wydaje mi się, że głównie za sprawą świetnych ilustracji autorstwa Matteo Scalera. Są one dość szczegółowe i równocześnie bardzo dynamiczne i pełne akcji. W szczególności w chwili kiedy ilustrują jakiś pościg lub strzelaninę idealnie budując napięcie. Gdy na nie patrzę, mam wrażenie jakbym spoglądał na ujęcia z jakiegoś najnowszego wakacyjnego hitu filmowego pełnego eksplozji. Cała opowieść zapowiada się jak typowa historia o zemście, gdzie w każdym numerze ginie jeden z przestępców, a nasz bohater jest coraz bliższy końca swojej vendetty. Jednak coś mi się wydaje, że scenarzysta wplecie w ten komiks jeszcze coś więcej i chętnie sprawdzę czy mam rację.