środa, 16 lipca 2008

#54 Heineken Open'er Festival 2008

Nie było gwiazd na miarę zeszłorocznego festiwalu i moim zdaniem najlepszego, ale też było przyjemnie. Zaczynając od samego początku to na miejscu byłem już w czwartek rano, bo tak przyjechaliśmy z moją dziewczyną. W ramach dodatkowego dnia urlopu i większej ilości spędzonego czasu razem.

Czwartek:
Na sam początek zgrzyt. Dowiedzieliśmy się na dworcu, że autobusy festiwalowe działają dopiero od dnia następnego, więc musieliśmy zajechać normalną komunikacją miejską. Na miejscu kolejny zgrzyt bo okazało się że nie wpuszczają jeszcze na pole namiotowe i byliśmy zmuszeni siedzieć na trawie przy drodze jakąś godzinkę. Mówi się trudno i żyje dalej. Następnie szybkie rozłożenie namiotu i prysznic po podróży jeszcze w ciepłej wodzie i czystych kabinach prysznicowych. Resztę dnia spędziliśmy w Gdyni na spacerowaniu po sklepach i okolicy. Zaliczyliśmy dobry obiad zakupiliśmy butelkę wina i jakoś ok 19 udaliśmy się na plażę w celu obejrzenia romantycznego zachodu słońca i tu wałki dwa. Chcieliśmy troszkę schłodzić wino w morzu i straciliśmy je. Wstrętne, zdradzieckie i pełne glonów morze porwało nam butelkę, a słońce zamiast zachodzić do wody zaszło nad jakimiś chaszczami. Troszkę podłamani wróciliśmy na pole namiotowe, jakieś piwka w namiocie i spać.

Piątek:
w okolicach południa spotkanie reszty znajomych i przenosiny namiotu, żebyśmy wszyscy byli razem i ku memu zaskoczeniu zobaczyłem swoją kuzynkę! W ciągu dnia obiad, wypad do Gdyni i takie tam głupoty aż do koncertów. Na sam początek Muchy, które olałem bo już widziałem kiedyś i poszedłem na Mitch & Mitch Big Band i tak średnio mi spasowali. Szczerze powiem że nic specjalnego. Editors strasznie smętnie grali i jakoś z pięć kawałków posiedziałem, a potem wybrałem piwo zamiast ich. Jakoś w tym czasie spotkałem mojego dobrego kumpla Koze i zaczęliśmy się zaprawiać na koncert The Raconteurs, bo to był dla nas gwóźdz programu na piątek. W między czasie pojawiła się również moja dziewczyna i tym o to sposobem na koncert byliśmy zrobieni całkiem przyjemnie. Staliśmy jakoś w siódmym rzędzie od sceny i muszę przyznać że Jack White i jego ekipa dali świetny koncert. Grali po prostu starego dobrego rocka z kopem i byli świetni. Następnie udaliśmy się do czerwonego namiotu Malboro gdzie była imprezka z dj w klimatach ogólnie d'n'b i bardzo nam to pasowało. Potem powrót do namiotu i zabawa przez jakieś 30 min z Fisherspooner nad czym bardzo ubolewamy, bo impreza była niesamowita. Później jakoś znowu powrót do namiotu Malboro i tam już zostaliśmy do piątej rano.

Sobota:
Był to dla nas najkrótszy dzień. Najpierw Interpol na który troszkę liczyłem i chciałem zobaczyć i jakoś po pięciu kawałkach poszedłem na piwo i do namiotu na Cocorosie i Sex Pistols. Na tym pierwszym się troszkę zawiodłem, chodź grali naprawdę fajnie, ale spodziewałem się jakoś lepszego klimatu, więcej jakiejś magi. Jednak mieli świetnego bitboxera, który jak zrobił z pięć minutowe solo to opadły nam szczęki. Punkowi dziadkowie dalej żyją, nawet się ruszają i muszę powiedzieć że mi się podobało, chodź bardziej jako ciekawostka niż jako to że ich lubię. God save The Queen usłyszałem jednak już leżąc w swoim namiocie, ładnie się niosło.

Niedziela:
Co tu dużo mówić, był to najbardziej oczekiwany dzień przez nas. Najpierw Goldfrapp który smuty straszne grał i skończyło się na wycieczce na piwo. Następnie Massive Attack, które też smuty zapuszczało ale lubimy i świetnie się tego słuchało. Na koniec jak dla mnie największa gwiazda festiwalu, a nie tam jakiś Jay-Z czy inne jakieś duperele, czyli Chemical Brothers. To co zrobili Ci panowie nie da się opisać. Grali sobie set djski przeplatany swoimi kawałkami. Jak na samym początku zagrali galvanise to cały zgromadzony tłum normalnie zwariował ze szczęście. Potem było jeszcze min. star gitar, hey boys hey gilrs i do it again. Do tego wszystkiego niesamowite wizualizacje i mnie osobiście mocno panowie wbili w posadzkę. Jak skończyli grać to była jakoś trzecia w nocy i było trzeba się bawić dalej więc udaliśmy się do już dobrze nam znanego czerwonego namiotu. Impreza trwała jakoś do piątej i musieliśmy się udać do przyczepy chyba kinder bueno na końcowe wycienczenie organizmu. Potem już tylko został nam prysznic i zbieranie się na pociąg.

Podsumowując, w tym roku był znacznie słabszy program niż w zeszłym roku a i tak bawiłem się naprawdę świetnie. Jedynym minusem był straszny tłok wszędzie i kolejki i przeokropnie drogie jedzenie na miasteczku festiwalowym, ale to już standard jest. Pewnie w przyszłym roku też pojadę i dziękuje pewnej pani że wytrzymała tam ze mną.








2 komentarze:

  1. *d'm'b - d'n'b :)Miałem być ale widzę że nic nadzwyczajnego mnie nie ominęło. 22-24 sierpnia (hip hop kemp w Czechach) chyba to mi zrewanżuje :) pozdro

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałeś dodać, że nie wzięliście czerwonego namiotu z napisem Coca Cola, który ofiarnie Wam przywieźliśmy...A tu zero zainteresowania tematem. Hmm, chyba że popsuliśmy Wam zamysł - i on miał tam czekać na przyszłe lato. Przyjeżdzasz początkiem lipca - a tam wszystko podrasowane : srebrna kula BB, Brian malujący paznkocie, ćwicząca kadra narodowa i schłodzone wino... Hm, zaiste zamysł niezły. Ps. I ja bym nie rezygnowała z pisania. Gdybym wcześniej odkryła - wysłałabym głos w ankiecie. Pewnie w innej rubryce niż 'żenada'.D.

    OdpowiedzUsuń